Artykuły

Cyganeria i mydlarze

Z okien salonu państwa Chomińskich widać wieże kościoła Mariackiego. Hejnał odmierza w tym domu leniwie mijający czas. Jest rok 1873. Wuj gra w szachy z Władysławem Chomińskim, ten ukradkiem podszczypuje służącą; 20-letnia żona Władysława, Janina Chomińska, trochę marudzi, a jej siostra, 18-letnia Aniela, droczy się ze swym narzeczonym Felicjanem Dulskim i fałszuje z nim na pianinie. Nudny spokój burzy p. Pulcheria, skutecznie namawiając ich do zorganizowania wieczoru tańcującego. Nie jest to proste, bo trudno znaleźć i zaprosić takich gości, którym nie można byłoby niczego zarzucić, a rodzina mieszczańska na moralność bardzo jest czuła, przy tym ma sporo nie najchwalebniejszych informacji o swoich bliźnich. Kogoś jednak trzeba zaprosić, trzeba spisać listę gości. Felicjan Dulski wyciąga czarne zarękawki, przystępuje do pisania. Wujaszek proponuje: "A może by zaprosić pana Bałuckiego?"

Nie zobaczymy jednak pana Michała u Chomińskich. Dopiero po latach ujrzymy go w kawiarni, w której jest właśnie Stanisław Przybyszewski w otoczeniu wielbicieli, czy raczej - wyznawców. Mistrz przemawia, ci wpatrzeni w niego, jakby w jakimś transie, niczym pod wpływem hipnozy, snują się za nim. Z boku stoi tylko Tadeusz Żeleński, student medycyny. Obok niego tańczy blada jasnowłosa kobieta w czarnej połyskliwej sukni. To Norweżka Dagny, żona Przybyszewskiego. Zbliża się przełom wieków.

Kraków, fenomen Krakowa, tego z końca XIX wieku i początków XX, fascynujący dziś jeszcze. Miasto pani Dulskiej i cyganerii artystycznej. Tu święcił niepojęte triumfy satanista Przybyszewski. Tu zderzała się zaśniedziała i zdeformowana tradycja z powiewem nowych prądów, ze zwiastunami nowej epoki.

Na scenie Teatru Starego w Krakowie Andrzej Wajda usiłował dokonać cudu: wskrzesić dawno minione, zawrócić czas, a jednocześnie uchwycić istotę przemijania. Więcej - podjął próbę dokonania syntezy epoki. Scenariusz spektaklu: "Z biegiem lat, z biegiem dni...", opartego na motywach utworów: M. Bałuckiego, J. Kadena-Bandrowskiego, M. Dąbrowskiej, Z. Kaweckiego, J.A. Kisielewskiego, S. Przybyszewskiego, A. Struga, G. Zapolskiej, T. Boya Żeleńskiego, przygotowała Joanna Olczak-Ronikier. Z tworzywem literackim autorka scenariusza obeszła się dość swobodnie, i znakomicie, dzięki czemu na scenie połączyły się rodziny Dulskich i Chomińskich - bądź co bądź są to jednak bliscy krewni - wydarzenia fikcyjne przemieszały się z faktami historycznymi, postacie literackie, podretuszowane z lekka, spotkały się z postaciami historycznymi. Wychodzi z tego cudowny melanż, bardzo zabawny, a przy tym czyniący sugestywnymi i prawdopodobnymi wydarzenia najbardziej fantastyczne.

A przy okazji widz został poddany próbie wytrzymałości, bo cały spektakl trwa 8 godzin bez mała. Dla mniej wytrzymałych podzielony jest na trzy części: "Eviva l'Arte", "Ach! Powietrza! Tchu!", "Co dalekie było - blisko". W ten sposób otrzymaliśmy serial teatralny, na którego obejrzenie należy poświęcić trzy kolejne wieczory lub jedną noc. Czym uzasadnić takie torturowanie widza, poza tym, że widz lubi być torturowany? Bądź co bądź, odsiedzieć osiem godzin w teatrze to nie bagatelka, zwłaszcza gdy nie zabrało się wałówki (radzę nie liczyć na bufet obficie zaopatrzony, bo do bufetu nie sposób się dopchać). Zapewnienia, że z tego spektaklu można sobie wychodzić w najzupełniej dowolnym momencie i wracać na widownię kiedy się zechce, bo widz w ten sposób niczego nie traci, są perfidne i złośliwe. Wprowadzają w błąd, mówiąc oględnie. Gdy minęły dwie godziny, a żadnej przerwy jeszcze nie było, pierwsza grupa mniej wytrzymałych ruszyła ku wyjściu, lecz nie wyszła. Zatrzymała się w ostatniej nieomal chwili, na swoje szczęście, bo stracić brawurową scenę odczytu Stanisława Przybyszewskiego, tudzież panny Chomińskiej, byłoby błędem nie do wybaczenia.

Dopiero w części trzeciej można było sobie pozwolić na dowolne wchodzenie czy wychodzenie, bez specjalnego uszczerbku, ale tez trudno mi dociec, czy to z tego powodu, że chłonność i wrażliwość widza zmalała, czy może sceny stały się dość monotonne, a nawet niekiedy nużące. A przecież, gdy saga rodu Chomińskich-Dulskich dobiegała końca, nadchodził rok 1914. Fikcyjne story, wpisane w panoramę wydarzeń historycznych, powinno mieć w finale najwyższe napięcie dramatyczne. Z ulicy dochodził tupot żołnierskich butów i śpiew maszerującego wojska. Zbyszko Dulski nie może wyruszyć do walki dokładnie z tych samych powodów, dla których jego wuj pozostał w domu w 1863 roku: katar kiszek, ot, co trapi mężczyzn w tej rodzinie, gdy trzeba ryzykować życiem. Tymczasem Felicjan Dulski dogorywa. Pani Dulska nie spieszy się, wręcz przeciwnie nawet, z wzywaniem doktora i księdza (płacić im trzeba), natomiast skrupulatnie przelicza, ileż to można dostać wdowiej renty po urzędniku szóstej rangi i ile dostaje się na dzieci. Kłopot w tym, że teraz nie wiadomo czego: koron

Stary świat się wali, mąz w agonii, ale pani Dulska najbardziej wstrząśnięta jest tym, że jej, Dulskiej, nazwisko w gazecie się znalazło. Zgroza. To z powodu Hesi, która została aktorką w teatrze dyrektora Pawlikowskiego. Hesia ma na matkę jeszcze gorszy straszak: "bo zostanę szansonistką!" - odgraża się.

Docierają wiadomości o pierwszych ofiarach. Zabito chłopaka Mariki, służącej pani Dulskiej. Rozpaczającą dziewczynę pani Dulska do kuchni pędzi sznycle smażyć. Ale oto pan Dulski wyzionął ducha. "Mańka, odsuń patelnie, pana się ubierze, a potem się będzie jadło" - komenderuje przytomna pani Dulska.

Tym trzeźwym akcentem kończy się saga mieszczańskiego rodu. Umarłych należy grzebać, ale żywi jeść muszą. Pani Dulska jest przerażająca w swym praktycyźmie. Że oschła, że pozbawiona uczuć wyższych? To prawda, nigdy nie deklamowała o uczuciach. Pilnie przestrzegała tzw. przyzwoitości, równoznacznej z tym, że nie dostarcza się innym powodów do plotkowania.

Dulskim, mieszczanom, zwanym pogardliwie mydlarzami, przeciwstawiała się cyganeria, panowie artyści, świta imć Przybyszewskiego. Kiedy jednak kończyły się artystowskie pozy i nie było miejsca na deklamacje, kiedy spadała maska, ukazywała się spod niej taka sama kołtuńska twarz. Walczące strony zadziwiająco wiele łączyło. Nieautentyczność, zakłamanie, kabotynizm panów artystów wydaje się zgoła unowocześnioną, odwróconą, wersją dulszczyzny. Cyganeria i mydlarze nie stoją tu w opozycji wobec siebie, jak można by naiwnie i pochopnie sądzić, lecz są to po prostu różne formy tej samej, w istocie, rzeczy.

Nieobecność postaci Stanisława Wyspiańskiego w tym spektaklu jest znacząca, tym bardziej że przywoływane są cytaty z "Wyzwolenia", że o "Weselu" się mówi, lecz mówi gorzko, jakoby z "Wesela" jedynie muzyka chocholego tańca pozostała w pamięci bywalców literackiej kawiarni. Ale to właśnie z Wyspiańskiego, a nie z Dulskich i nie z kawiarni są tacy jak Józio Chomiński i jego pokolenie wierzące w szansę odrodzenia narodu, w odzyskanie niepodległości, świadome, że nadejście tego momentu wymaga od nich czynu.

Jest w tym zadziwiającym spektaklu wiele świetnych scen, wiele wspaniałych kreacji aktorskich. W miarę upływu lat każdy się zmienia - nic banalniejszego nad to stwierdzenie. Ale też niemałego kunsztu aktorskiego potrzeba, aby pokazać przemiany osobowości Anieli Dulskiej z dzierlatki w kobietę dojrzałą, a następnie w damę w mocno już podeszłym wieku. Tu pytanie - czy do pani Dulskiej pasuje słowu "dama". A jednak w interpretacji Anny Polony - słowo to jest na właściwym miejscu, choć wcale z tego powodu nie maleją wady dulszczyzny, a nawet samo pojęcie rozszerza swój zakres i jest znacznie, groźniejsze. Taka dulszczyzna jest dużo trudniejsza zdemaskowania finezyjnie i nadzwyczaj przekonywająco zbudowała tę rolę Anna Polony, równie znakomita narzeczona Felicjana, jak i wdowa po nim. Zadanie aktorskie tym trudniejsze, iż wydawałoby się, że nie ma nic banalniejszego w naszym teatrze, jak grywanie pani Dulskiej. Cóż tu nowego można powiedzieć? A jednak... Anna Polony miała też w tym spektaklu druga rolę: wespół z Andrzejem Wajdą (inscenizacja) była reżyserem.

Niedźwiedziowata safanduła Felicjan Dulski zaledwie parę słów wypowiada, a przecież całe studium psychologiczne można by napisać o wielowymiarowej postaci stworzonej przez Jerzego Bińczyckiego. Jerzy Stuhr przepyszny jest jako pan Fikalski (entree!). Jego cudowny pojedynek z wujem (Roman Stankiewicz) na tańce może być odczytywany jako przezabawna metafora odwiecznej walki starego z nowym. "Ja tu ulicę robię!" - woła p. Fikalski. "A ja mazura!" - odkrzykuje, replikując wuj.

Wkrótce przecież nowe starym się staje. Dobrze zrozumiał to Michał Bałucki, który początkowo nie mógł pojąć, jak to możliwe, że na jego komediach przez 40 lat ludzie się śmiali, a teraz już śmiać się nie chcą. Gdy jednak przestrzega wyznawców "czystej sztuki", którzy właśnie są modni, że oni też zostaną za jakiś czas odrzuceni, ci w te proroctwa ani myślą wierzyć.

Czas - rzeczywisty bohater spektaklu. On weryfikuje, demaskuje, deformuje, niszczy i tworzy, choć z pozorów wszystko pozostaje po staremu. Mężczyźni rozgrywają partyjkę szachów, bałamucą służące, tak samo kawkę się im podaje i doprawdy jak w raju jest w tej rodzinie, jak w raju.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji