Dziady
Kiedy w teatrze ktoś sięga po "Dziady", od razu staje się to wielkim wydarzeniem. I nie tylko ze względu na bogatą tradycję wystawiania tego dzieła jako manifestu narodowego, ale też z powodu olbrzymich środków, które są niezbędne do tego przedsięwzięcia. Teatry nie mają na to ani pieniędzy, ani tak licznego zespołu; najtrudniej zaś o reżysera, który wystawiając "Dziady" miałby coś do powiedzenia.
Poważnym problemem jest też obsada postaci Gustawa-Konrada. Dotąd bywało, że prawie każde pokolenie miało swojego aktora do tej roli. Z lat 60. pamiętamy Gustawa Holoubka w słynnych "Dziadach" Kazimierza Dejmka, w obronie których po zdjęciu z afisza protestowali studenci w 1968 r. W czasach gierkowskich, w legendarnym przedstawieniu Konrada Swinarskiego w Starym Teatrze w Krakowie, zagrał Jerzy Trela. Pokolenie lat 90. będzie miało w tej roli Michała Żebrowskiego, bo najprawdopodobniej już nikt w tym stuleciu "Dziadów" nie wystawi.
Gustaw-Konrad Żebrowskiego na pewno spodoba się nastolatkom, którzy muszą odrabiać lekcje z "Dziadów". Grana przez niego postać ma bowiem niewiele z pomnikowego bohatera romantycznego. Żebrowski mówi ściszonym głosem, używa kameralnych środków, jest zdyscyplinowany jak jego szkolny nauczyciel, Zbigniew Zapasiewicz, który w przedstawieniu gra Nowosilcowa. Najgoręcej przeżywa swoją nieszczęśliwą miłość; liryczne sceny mają klimat jakby przeniesiony z "Wszystkich poranków świata". Wielka Improwizacja w jego wykonaniu nie jest emocjonalną eksplozją i pędzącym słowotokiem; brzmi zwyczajnie, ludzko.
Jan Englert, podobnie jak trzy lata temu, kiedy pokazał "Kordiana" Słowackiego, także i tym razem postanowił racjonalnie umotywować postępowanie bohaterów. Jego pomysłem na opowiedzenie "Dziadów" jest przedstawienie wydarzeń z punktu widzenia podążającego na zesłanie Konrada, który po drodze trafił na pogański obrzęd przywoływania duchów umarłych. Podglądając zakazane przez Kościół praktyki zaczyna wspominać wcześniejsze zdarzenia. Telewizyjne sztuczki sprawiają, że co chwilę oglądamy go w innym miejscu. Tempo zmieniających się obrazów na pewno zadowoli niecierpliwą, młodą widownię MTV, choć prawdopodobnie zdenerwuje starszych, którzy w pociętym i poprzestawianym dramacie narodowego wieszcza mogą się pogubić.
Największą atrakcją przedstawienia są główne role aktorów, rzadko udaje się bowiem pokazać bohaterów romantycznych będących tak blisko widza, mówiących zwykłym językiem. Słabą stroną widowiska Jana Englerta jest natomiast ograniczenie sfery metafizycznej - są to "Dziady" bez ducha. Reżyser stara się być cały czas bezlitośnie dosłowny. A największym zaskoczeniem dla widza będą chyba sceny guseł, w których Englert połączył estetykę musicalu i opery.