Dla kogo ten pasztet?
"Dziady" uzupełnione i poprawione przez Jana Englerta - między horrorem a filmem akcji
Zdawałoby się, że mając wielu świetnych aktorów, znakomitego autora muzyki i zdjęć, dobrego scenografa i doświadczonego reżysera oraz arcydzieło dramatyczne za podstawę adaptacji scenicznej, można zrealizować spektakl rewelacyjny. Niestety, okazuje się, że tak być nie musi, czego dowodem jest inscenizacja "Dziadów" w wydaniu Jana Englerta.
Ostatecznie trudno się dziwić, że Jan Englert sięgnął po "Dziady". Inscenizacja tego dramatu narodowego pokazana przez Teatr TV, w dodatku w święto, w paśmie największej oglądalności, jest gwarantem rozgłosu i zapisania się w historii teatru. Przynajmniej telewizyjnego. Także z tego względu, że jak wieść niesie, jest to jego największa produkcja. A ranga dzieła jest pewnikiem, że o przedstawieniu będzie się dyskutować. Porównywać do "Dziadów" Swinarskiego, Dejmka czy Schillera. Jednym słowem, ze spektakl nie przejdzie nie zauważony.
Jan Englert znalazł bardzo prostą receptę na trudny utwór. A raczej utwory, bo za jednym zamachem pokazał "Dziady" wileńsko-kowieńskie i drezdeńskie. Dowolnie wybrane fragmenty wymieszał ze sobą, przeplatając sceny części III, II i IV, tak jak mu się podobało. Wątek patriotyczny osłabił jako niewspółczesny i nieatrakcyjny dla współczesnego odbiorcy, zwłaszcza młodego, wychowanego na kinie akcji i wideoklipach. Całość chciał pokazać w sposób realistyczny i sposób na to znalazł równie prosty. Otóż wszystko, co przez trzy godziny oglądamy na ekranie, wszystkie fantastyczne sceny, natchnione mowy itd. najzwyczajniej w świecie śnią się bohaterowi. Englertowski Konrad zasypia bowiem w kościółku, gdzie chroni się w drodze na zesłanie. Od pierwszej sceny (która jest ilustracją "Ustępu") reżyser narzuca nam konwencję realistyczną. Kamera pokazuje jadących na zsyłkę wymęczonych, wybiedzonych ludzi, smaganych wichrem i śniegiem. Konrad jest jednym z nich. Pokazany w sposób naturalistyczny, ma nabrzmiałą z zimna twarz, oszpeconą strupami. Kiedy zasypia (a wtedy staje się piękny), śnią mu się gusła z II części "Dziadów", potem wieczerza z IV części, potem znów gusła i na zmianę z wizytą pani Rollison, Balem u Senatora, znów część IV, II, III itd. Że taka mieszanka nie ma sensu? Nie musi mieć, przecież wszystko śni się Konradowi. A we śnie, jak wiadomo, żadne reguły nie obowiązują. Galimatias może się przyśnić każdemu. Tak samo duchy, upiory, wieśniacy o wyglądzie hippisów ulegający zbiorowej halucynacji, zręcznie manipulowani przez długowłosego Guślarza, wrzeszczącego w dzikim obłąkaniu. Nastrój niesamowitości podkreśla znakomita muzyka, dodająca grozy, tragizmu czy liryzmu. Jest wiele chwytów rodem z filmu akcji, zresztą sam Konrad (ten ze i snu, ciągle skradający się i podglądający zza tajemniczych zaułków czy krat to Guślarza i wieśniaków, to Księdza z części IV, to bal u Senatora itp.) przypomina tajemniczego bohatera filmów sensacyjnych. Aby było jeszcze współcześniej, autor adaptacji pomyślał także o efektach technicznych i montażowych. Także o efektach specjalnych, komputerowych. Stąd prześmieszna, a w założeniu dramatyczna scena, kiedy Ksiądz Piotr odprawia egzorcyzmy nad omdlałym Konradem - twarz Konrada zmienia się, powiększa, zniekształca, a z jego ust dobywa się zdeformowany komputerowo tubalny głos szatański (tak jak w horrorze "Egzorcysta").
Do ciekawej konfrontacji doszło w Pegazie następnego dnia po projekcji "Dziadów", gdzie Jan Englert spotkał się z uczniami jednego z liceów. Domagający się komplementów Englert zadawał im demagogiczne niekiedy pytania, mówiąc np., że spodziewa się pozytywnej oceny. I rzeczywiście, uczniowie z uznaniem wypowiadali się o rozmachu widowiska, grze aktorów, dobrych zdjęciach. Jednak przyznali, że o wiele większe wrażenie zrobił na nich tekst Mickiewicza. Mało tego, gdyby nie czytali "Dziadów", w ogóle nie zrozumieliby utworu, nie wiedzieliby, kim jest Konrad i czego chce od Boga. Pomysł efektów specjalnych ze sceny egzorcyzmów nad Konradem potraktowali ironicznie, a ilustrowanie Wielkiej Improwizacji obrazem wydał im się wątpliwy. Englert zdziwiony był bardzo, że młodzi ludzie w ogóle czytali "Dziady". Był nawet rozczarowany. Wprawdzie wcześniej przyznał, że robił ten spektakl dla wszystkich i dla nikogo (co niestety było widać), ale przecież młodzież wychowana jest na języku obrazkowym. To z myślą o młodych widzach przyozdobił monolog Wielkiej Improwizacji obrazkami i kazał Konradowi wywijać kurtką. Zdaniem Englerta, młody widz nie wytrzymałby kilkunastu minut gadającej głowy, zanudziłby się. Uczniowie nieśmiało protestowali, jednak pan Englert stwierdził, że należą do mniejszości czytającej i jako tacy mniej się liczą, bo dzisiejsza młodzież nie czyta książek. A jeśli niektórzy czytają, pan Englert jest wyraźnie zawiedziony. Czyżby zrobił spektakl dla matołów?
Mimo iż "Dziady" Englerta wydają mi się papką dla wtórnych analfabetów, kilka rzeczy zasługuje na najwyższe noty. Zobaczyliśmy kilka doskonałych kreacji aktorskich - Michał Żebrowski, młody aktor, pokazał ogromne możliwości i talent, podobnie jak Jan Frycz w roli Księdza Piotra. Zbigniew Zapasiewicz świetnie zagrał Senatora z ironicznym dystansem, dodając scenom posmaku satyry, tak jak on to potrafi. Danuta Stenka była najwspanialszą Rollisonową, jaką widziałam, i nie wyobrażam sobie, aby tę rolę można było zagrać lepiej. Jej złamana bólem postać, pełna rozpaczy, tragiczna, ciągle stoi mi przed oczami. Stenka wie, że są lepsze sposoby na wyrażenie tragizmu niż wrzask, miotanie się po scenie i rzucanie naczyniami, czego np. nie wie Krzysztof Majchrzak grający Guślarza. Muzyka Jerzego Satanowskiego jest godna osobnego wydania na płycie, ciekawe są stylizowane dekoracje i kostiumy. Do tego piękne zdjęcia w plenerze i we wnętrzach. I wielki rozmach inscenizacyjny, sceny zbiorowe, nowoczesna technika filmowa. Wiele elementów z osobna podoba się bardzo, a jednak całość jest dość nudna i miałka. Co przyznali nawet uczniowie goszczący w Pegazie.