Artykuły

Stanisław

1. Holoubka mogę słuchać go­dzinami. Prawda, że nigdy go nie słyszałem mówiącego bez przer­wy dłużej niż kilka minut, ale duch języka podszeptuje mi wy­bór tej, a nie innej frazy: mogę, w każdym razie - mógłbym - godzinami.

Zwykle stykałem się z Holoub­kiem via rampa sceniczna. Jed­nak ilekroć był na scenie, mu­siał się liczyć z kwestiami part­nerów. Tych ostatnich zdarzało mi się po cichu poganiać: prę­dzej, kończcie to gadanie, jemu oddajcie głos, niech nareszcie ma scenę wyłącznie dla siebie.

Bo Holoubek jest fascynujący, kiedy mówi i bez względu na to, co mówi: gdyby kazano mu głoś­no odczytać rozkład jazdy pocią­gów, uczyniłby zeń opowieść pro­fesora Tutki.

W październiku obchodzono rocznicę przyznania Miłoszowi Literackiej Nagrody Nobla. By­ło ludno, mała salka pękała w szwach. Nieliczni szczęśliwcy okupowali nieliczne stoliki, kto zdołał jeszcze zdobyć krzesło, upychał się, gdzie mógł, reszta publiczności ucupnęła na podło­dze, przysiadła na oknach albo stała na jednej nodze w drzwiach. Miał być wykład pro­fesora Błońskiego, a po nim no­we wiersze Miłosza, recytowane m.in. przez Holoubka.

Stałem w ścisku, a przed ocza­mi miałem wysoki, filcowy ka­pelusz jakiejś pani. Gdy mówił Błoński, zresztą mądrze i pięk­nie, sala jeszcze chodziła, wierci­ła się i kręciła; gdy odezwał się Holoubek, ruch zamarł, ludzie zamienili się w dziwaczną, nieporządną, kamienną figurę; na­wet łokcie jakby straciły szpice. Myślałem sobie: ten Holoubek, co za diabeł w nim siedzi; jak on porusza podskórne prądy, jak magnetyzuje; zda ci się, że za chwilę, pod wpływem jego mo­wy, zawirują stoliki.

Inny październik, inny rok; znowu Miłosz, wtedy po raz pierwszy mówiony publicznie. "Moja wierna mowo..." Te słowa

wypowiedziane są szybko, bez emfazy i Holoubek zawiesza głos. Te jego pauzy: wzrok z iskierkami ironii przemierza sa­lę, Holoubek wyczekuje i dopie­ro po chwili kończy:

może to jednak ja muszę ciebie

ratować.

Więc będę dalej stawiać przed

tobą miseczki z kolorami

jasnymi i czystymi jeżeli to

możliwe,

bo w nieszczęściu potrzebny jakiś

ład czy piękno.

2. Jeśli bym tylko mógł, jeśli miałbym takie możliwości, był - powiedzmy - cesarzem albo dyktatorem, dałbym Holoubkowi urząd mego osobistego Lektora i Opowiadacza; choćby i pod przy­musem, gdyby stawiał opór. In­na rzecz, że będąc cesarzem albo dyktatorem, pewnie miałbym wszelką sztukę w pogardzie i nigdy bym się na Holoubku nie poznał.

Lektor; Opowiadacz; jestem całkowicie przekonany, że z myślą o Holoubku napisano "Baśnie Tysiąca i Jednej Nocy". Nic nie przesadzam. Ale zarazem myślę, że pełnia Holoubka polega na czymś innym. Zaryzykowałbym nieco paradoksalne stwierdzenie, że jego trzeba słuchać okiem.

Kiedyś czekałem na kogoś w kawiarni Czytelnika. Holoubek urzęduje tam jako pierwszy mi­nister dworu Konwickiego. I tym razem siedzieli obaj w drugim końcu sali, otoczeni wianuszkiem dworzan, faworytów i zwykłych pieczeniarzy. Dwór śmiał się nie­pewnie pod zwielokrotnionym szkłami okularów spojrzeniem władcy. Widocznie Holoubek - bóg z przeciwnego krańca - opowiadał dowcipy. Od królew­skiego stolika nie dolatywało ani jedno słowo. Ale nie było potrze­bne aż tak bardzo: podglądając z daleka, bez przyzwoitości i umiaru, antyszambrując w tym śmietankowym salonie, widzia­łem, jak Holoubek opowiada: z nieruchomym tułowiem, bez ges­tów, bez rąk, jakby mówił samą tylko głową, przechyloną to w jedną, to w drugą stronę, rzekł­bym - przekładaną z ramienia na ramię. Podobny był w tym do ptaka. Tylko oczy patrzące gdzieś spod czoła świdrowały fi­glarnie, nie po ptasiemu.

3. Ktoś pytał mnie o Holoubka po premierze "Stasia": Dobry? Nie wiem, co dziś znaczy określenie "zły", "dobry", gdy mowa jest o aktorstwie. Fakt, że te dwa przy­miotniki zastąpiły wszystko, co o sztuce aktorskiej dałoby się po­wiedzieć; co kiedyś mówiono, a potem przestano. "Zły", "dobry" i jeszcze nie artykułowane wy­dęcie warg, które, zdaje się, oznacza rolę bardzo przeciętną - oto stan naszych możliwości.

No więc odpowiedziałem: do­bry, dla mnie wystarczy; ale mo­gę nieobiektywny być, choć Bóg raczy wiedzieć, czy w ogóle ktoś może być obiektywny w takich ocenach.

Rozmówca jednak nalegał: czy on gra, czy leci Holoubkiem?

Tego nie umiem rozstrzygnąć i nigdy zresztą nie umiałem. Podkpiwano kiedyś ze mnie, że w recenzji ze sztuki Hena "Ja, Michał z Montaigne" porównałem grę Holoubka do struktury sera szwajcarskiego. Porównanie pew­nie nie było najlepsze. Ale tak to wtedy zobaczyłem i możliwe, że i dziś bym je, mimo wszyst­ko, podtrzymał. Nie pamiętam tamtego tekstu i ryzykuję po­wtórzeniem, trudno: Holoubek składa się z aktora i prywatnoś­ci, jak ser szwajcarski składa się z masy i dziur. Ser bez dziur nie jest serem, a tym bardziej nie są nim dziury bez masy. Jednego od drugiego nie da się chyba oddzielić i może nawet nie warto. Niech mi ktoś pokaże, gdzie w Holoubku przebiega gra­nica między grą a prywatnością i co się stanie, gdy obie sfery zostaną rozdzielone. Poza tym, co u diabła znaczy owa. prywat­ność? Kiedy aktor naprawdę jest prywatnie: w szlafroku? w ką­pieli? Prywatnie, to u mnie jest teraz druga po północy, mam nie doleczoną grypę i za chwilę moja żona będzie się skarżyć, że tłukę w maszynę i nie daję jej spać. Ale to nie powinno nikogo obchodzić. Zresztą, w momencie gdy swoją prywatność przemy­cam w tekście, to ona już nie jest prywatnością, zostaje zakom­ponowana. Podobnie aktor: bez względu na to, jaki on tam jest naprawdę, gdy pojawia się pu­blicznie, niekoniecznie od razu na scenie, to zaczyna grę; gra siebie jako pewną postać. I chyba nie można mówić, że aktor X wykonuje w teatrze taką czy in­ną rolę; to postać aktora wyko­nuje rolę; postać gra postać. Ho­loubek, jak mi się wydaje, ma to szczęście czy nieszczęście, że naj­częściej jego postać dominuje po­stać z roli. A przynajmniej jedna nakłada się na drugą tak prze­wrotnie, że nie sposób ich odróż­nić. Cokolwiek by o tym sądzić, ja kupuję Holoubka z dziurami.

4. Krystyna Zachwatowicz po­pełniła do "Stasia" scenografię rzadkiej brzydoty. Ale nie jest to brzydota wnętrza ze "Zbrodni i kary" Wajdy w Krakowie; tam scenografia brzydotą swoją coś mówiła, tu sprawia tylko wraże­nie niechlujnego i pośpiesznego odwalenia roboty. Rysuje się to mniej więcej tak: podłoga sceny uzupełniona na całej szerokości pomostem zajmującym trzy pierwsze rzędy foteli; po obu stronach pomostu - dwa syme­trycznie rozstawione pnie drzew, do których tu i ówdzie przycze­piono zielone, plastikowe gałązki jak ze sztucznej choinki; na po­moście: z prawej strony ustawio­ny na sztalugach blejtram, z le­wej: niewielki stolik i fotel. Mię­dzy pomostem a sceną rozwieszo­na czarna, lekka zasłona; gdy się rozsuwa, ukazuje bądź salon Witkiewiczówki, to znaczy zako­piański stół z krzesłami i w głę­bi duże okno, bądź pustą, jasną przestrzeń z podświetlonym zary­sem Tatr w miejscu okna; po bo­kach sceny leżą atrapy dużych kamieni; innym razem parawan i szezlong tworzą krakowski pokój Witkacego z okresu studiów malarskich; tam pojawi się pani S., czyli Solska.

Te skrótowe zmiany miejsc akcji może byłyby dobrym roz­wiązaniem, gdyby nie wymagały tyle zachodu. Przy każdej zmia­nie Holoubka trzeba wypuścić na pomost i zasłonić głębię sceny. Tu Holoubek mówi, a tam stąpają maszyniści, szurają wynoszonymi lub wnoszonymi sprzętami; nie robi to dobrego wrażenia.

5. Zaczyna się tak: światło idzie na pomost i stolik z fotelem po lewej stronie; zza kurtyny zjawia się Holoubek - stary Wit­kiewicz: wolno, jakby z rozmy­słem, podpierając się laską; ka­pelusz, płaszcz; sylwetka, którą rozpoznasz na końcu świata: przygarbiona, asymetryczna, z jednym ramieniem opuszczonym.

Rozbiera się, zawiesza płaszcz, kapelusz, laskę; zostaje w gar­niturze z wysoko zapinaną ka­mizelką; siada w fotelu, milczy. Więc na początku ta wieloznacz­na pauza, to przymierzanie się do słowa, które za chwilę przyj­dzie wypowiedzieć. Ręce złożone na kolanach prawie wcale nie będą w użytku; przechylona gło­wa za chwilę zacznie ten swój dziwny, wahadłowy ruch, jakby umieszczona była na sprężynie. I już, poszła - Holoubek mówi. Witkiewicz opowiada o swoim małym synu. Chce zachować dy­stans, zdania podszyte są cieniut­ką ironią, ale przecież wyraźnie widać, że ojciec szaleje z zach­wytu, że syn jest jego idee fixe.

Opowieść trwa dość długo, Ho­loubek czaruje, magnetyzuje, zniewala. Idąc na "Stasia" wiedziałem, że grają jeszcze inni aktorzy, ale teraz, słuchając Ho­loubka, przez chwilę uwierzyłem, iż to będzie monodram. I kiedy scena się zaludniła, pomyślałem; jaka szkoda, że ci inni muszą teraz wszystko, popsuć.

6. "Staś" skomponowany jest głównie z listów Stanisława Wit­kiewicza do syna, chociaż Ja­rocki wykorzystuje też inne tek­sty. Nie wszystkie umiem zlokali­zować: jest chyba coś z pism ojca, na pewno - fragmenty "Upadków Bunga" syna.

W zamyśle miała to być - jak sądzę - rzecz o dyskursie i uta­jonym konflikcie dwóch osobowo­ści artystycznych: sprawy sztu­ki, moralności, historii, polityki, Polski ukazane w dramatycznym spięciu. Ale Krzysztof Gosztyła, który gra Witkacego, nie jest w stanie zrównoważyć Holoubka, ma mało tekstu i schodzi na dru­gi plan. Próbuje pokazać człowie­ka śmiertelnie serio, który jest zarazem błaznem i udawanym kabotynem. Przegrywa ze statecz­ną, a czasem pełną namiętnej pasji mądrością ojca. W ten sposób stary Witkiewicz ma wszyst­kie racje: Staś pozostaje pretek­stem do wypowiedzi Stanisława. Nie wydaje mi się to złe. Uwa­żam za niesprawiedliwość, że wspaniały ojciec, jeden z wiel­kich autorytetów moralnych i artystycznych przełomu wieków, przepadł w naszej świadomości, przygnieciony i stłamszony sławą syna. W Kameralnym próbują mu zadośćuczynić. Prawda, że kosztem Witkacego, ale ten od lat ma nieustający benefis, więc nic mu nie zaszkodzi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji