Rodzynki ratują zakalec
"Happy End" w reż. Tadeusza Bradeckiego w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Janusz R. Kowalczyk w Rzeczpospolitej.
Premiera "Happy Endu" Brechta i Weilla uzmysławia smutną prawdę, że zespołowi aktorskiemu Teatru Narodowego daleko do profesjonalnej wszechstronności.
Jego nieporadność muzyczna i taneczna byłaby nawet i wzruszająca, gdyby nie fakt, że dzieje się to na pierwszej scenie w kraju. W dodatku reżyser Tadeusz Bradecki uwydatnił aktorskie niedostatki, zamiast je zatuszować inscenizacyjnymi pomysłami.
Poszczególne części składowe tego widowiska nie są ze sobą skoordynowane. Aktor wychodzi więc na chwilę z roli, by przeobrazić się w wokalistę - z rozmaitym zresztą skutkiem - po czym wraca do poprzedniego wcielenia. Reżyser nie umiał też podjąć właściwej decyzji, czy naiwne treści (Armia Zbawienia wciąga w swoje szeregi chicagowskich gangsterów) grać poważnie, czy prześmiewczo. W rezultacie jest i tak, i tak, czyli nijako. Jeśli jednak z mizerii tego przedstawieniaudałoby się coś ocalić, to - paradoksalnie - kilka dobrze zaśpiewanych songów. Obok znanego z wokalnych umiejętności Emiliana Kamińskiego (Dr Nakamura) ciekawie wypadli jego młodzi koledzy. Zwłaszcza wyrazisty Arkadiusz Janiczek (Sam "Mamuśka" Wurlitzer) w "Pieśni o Mandalay", a także Grzegorz Małecki (Bill Cracker) w "Bilbao" czy Katarzyna Kurylońska (Porucznik Lilian Holiday) w "Surabaya Johnny". To jednak rodzynki w zakalcu.
Teksty Brechta, w których nie brak motywów agitujących do społecznego buntu i propozycji podkładania bomb pod nieuczciwych posiadaczy kluczy do bankowych sejfów, wobec dzisiejszych doniesień medialnych brzmią anachronicznie. Nie można więc ich wystawiać tak, jak uczynił to Bradecki - bez pomysłu.