Chóry anielskie i...
BEZ POMPY I HAŁASU odbył się jubileusz 70-lecia sceny przy ulicy Karasia - niegdyś "u Szyfmana", dziś "u Dejmka". Skromnie, w murach teatru. Nie miał takiej oprawy, na jaką zapewne zasługiwałaby tradycja założonego przez Arnolda Szyfmana Teatru Polskiego, no ale czasy niejubileuszowe, zresztą ciśnienie życia teatralnego nie sprzyja fetom.
Budynek teatru przetrwał - i dziejowe burze, i zmiany dyrekcji, lepsze i gorsze sezony. Przetrwało też nieco pamiątek. Wszystko w sposób namacalny poświadcza historie reprezentacyjnej warszawskiej sceny. Atmosferę teatru w starym dobrym stylu czuje się tu do dzisiaj. Na widowni ze złoconymi lożami, w eleganckim foyer. Co nie przeszkadza, że gmach Teatru Polskiego, z pierwszą obrotową sceną w Polsce, jak na czasy, w których go budowano, był bardzo nowoczesny. Powstał z fundacji Towarzystwa Akcyjnego Budowy i Eksploatacji Teatrów w Królestwie Polskim ledwie w rok od/ położenia kamienia węgielnego "...na pamiątkę i chwalę oraz celem rozwoju polskiej sztuki scenicznej, krzewiącej piękno ojczystej mowy naszej".
Na premierę, na otwarcie Szyfman wybrał "Irydiona" Krasińskiego; reżyserował on sam, tytułową rolę grał Józef Węgrzyn, wspaniałą scenografię opracował Karol Frycz, muzykę do przedstawienia napisał Ludomir Różycki. T właśnie to miało stać się zasadą Teatru Polskiego: wielka klasyka polska i obca w doborowej obsadzie. Nawet jako pierwsze przedstawienie po wyzwoleniu Teatr Polski - ponownie pod dydyrekcją Szyfmana - wystawał "Lilię Wenedę" Słowackiego w reżyserii Osterwy. Sławnych nazwisk nigdy nie brakowało tu na afiszach, znani artyści zawsze bywali wizytówką teatru przy Karasia, nawet, gdy było krucho z kasą, publicznością i miłością krytyków. Grali w Polskim - Solski, Wysocka, Leszczyński, Zelwerowicz, Broniszówna, Małynicz, Kreczmar, Świderski, Andrycz, Jasiukiewicz, Barszczewska, Fijewski, Hańcza, Gogolewski...
Tradycja, wiadomo, zobowiązuje. I trudno się dziwić oczekiwaniom widowni wobec sceny, która uchodziła i chciała uchodzić za monumentalną, ambitną. Stąd też tyle nadziei obudziła nowa dyrekcja Kazimierza Dejmka, który objął Teatr Polski półtora roku temu, w momencie gdy scena przy Karasia trwała od dłuższego okresu w stanie martwoty. Drugi sezon Dejmka w Teatrze Polskim (odpukać w niemalowane drewno, bo ludzie teatru są przesądni), te nadzieje potwierdza. Teatr Polski ma znów publicity, kilka premier, jak "Uciechy staropolskie", "Wyzwolenie" czy "Vatzlaw" było wydarzeniami.
Konsekwentnie, obok wystawień współczesnej dramaturgii, Dejmek kontynuuje "swój" teatr staropolski, narodowy. Tę linię zainteresowań, która wspaniale - jak pamiętamy - zaowocowała przed laty w Teatrze Narodowvm w Warszawie i w Teatrze Nowym w Łodzi. Na początek swej dyrekcji w Teatrze Polskim pokazał Dejmek warszawskiej publiczności pełne plebejskiej radości "Uciechy staropolskie", z kolei od niedawna znajduje się na afiszu jakże inna w nastroju staropolska inscenizacja "Gra o Narodzeniu i Męce". Poprzedziła ona rocznicę teatru, i można powiedzieć, że jest to spektakl godny jubileuszu, dopisujący się do tradycji teatru monumentalnego. Znamienne zresztą, jak Dejmek wraca do staropolskiej materii teatralnej, jak kształtuje ją wciąż na nowo. Tak było z "Żywotem Józefa", "Historyją o Chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim" i "Uciechami staropolskimi", "Gra o Narodzeniu..." stanowi natomiast rozwinięcie widowiska misterium "Dialogus de passione albo żałosna tragedyja o męce Jezusa", które miało łódzką premierę w 1974 roku i tak bardzo poruszyło publiczność oraz krytykę.
Co prawda, teraz Dejmek dość zasadniczo zmodyfikował kształt widowiska. Część pasyjną wzbogacił o obraz bożonarodzeniowy, na który składają się dialogi i dawne kolędy polskie. Łączy więc Dejmek w swej scenicznej opowieści dwa najważniejsze wydarzenia ewangeliczne - Narodzenie i Mękę Pana. Wszystko w przepięknie brzmiącej starej polszczyźnie anonimowych autorów, która ma tyle zgrzebnej prostoty, co wzniosłości.
Można powiedzieć, że na naszych oczach rozgrywa się niejako tradycyjne misterium, jak w Polsce drzewiej bywało. Historia święta w ludowym wyobrażeniu, z "personami", z polskimi realiami. Pobożny i plebejski zarazem spektakl, odwołujący się do mentalności maluczkich. Niegdyś misteria, grywane ku zbudowaniu wiernych, były żywą i plastyczną ilustracją treści wiary. I był to przecież wspaniały teatr, w którym wierni - widzowie stawali się uczestnikami jednocześnie. Do dziś żyje ta tradycja w Kalwarii Zebrzydowskiej, gdzie w Wielkim Tygodniu odgrywane jest misterium pasyjne, Chrystus-aktor dźwiga krzyż.
U Dejmka krzyż niesie drewniana figura Chrystusa. Symbol. Bo wydarzenia z Ewangelii - narodzenie Dzieciątka, zdrada i pojmanie Chrystusa, wreszcie śmierć i męka - dzieją się nie dosłownie, choć niby wszystko tu dosłowne: i biczowanie, i darcie szat, i przybijanie gwoździami do krzyża. Na scenie obraz zostaje uteatralizowany, wystylizowany. Dodatkowego waloru dodaje to, że Chrystusa gra drewniana figura, a właściwie kilka figur. Raz jest to Frasobliwy z wiejskiej kapliczki, potem Chrystus na osiołku, następnie Chrystus wodzony, od Annasza do Kajfasza, przybrany w czerwoną szatę, Chrystus figura poniewierany, biczowany, przybijany do krzyża.
"Gra o Narodzeniu..." to widowisko teatralne i monumentalne, ale zarazem jakże swojskie. Ze żłóbkiem, w którym osioł i wół, pastuszkowie mili, egzotyczni Trzej Królowie i aniołowie ze skrzydłami z piór, z sielskim, polskim pejzażem w tle. Osadzone zostało w ludowej tradycji i właśnie do ludowości - zgrzebnej i prostej - odwołuje się scenografia Jana Polewki; w tej konwencji tą także rzeźby Zbigniewa Kowalewskiego.
Spektakl opowiada historię Chrystusa poprzez znane obrady i wyobrażenia. Oglądamy to, co wrosło w naszą kulturę, co tkwi w tradycji, pochylamy się nad legendą Boga-Człowieka, nad symbolem. A czy nie także nad dramatem losów?
Już przecież sekwencja w stajence zapowiada późniejszy dramat. Tak to ujmuje Dejmek. Obraz przy żłóbku nie przypomina tryskającej radością "Pastorałki" Schillera, żartobliwy akcent wnosi tylko scena pasterska. Całość jest wzniosła, dostojna, w oprawie anielskich chórów i wspaniałych dawnych kolęd (dziw bierze, skąd aktorzy tak śpiewają!?). Ciosana w drewnie Matka Boska klęcząca przy żłóbku będzie niebawem towarzyszyć swojemu boskiemu Synowi w drodze do śmierci. Frasobliwemu, umęczonemu, ukrzyżowanemu. Lament wiejskiej Madonny pod krzyżem, wyrażany słowami pięknego staropolskiego wiersza, brzmi przejmująco na finał i jak klamra zamyka to widowisko. Wychodzimy z gorzką refleksją. Ani rozbrykane czarty, ani chóry anielskie nie są w stanie rozwiać tego wrażenia.