Spóźnione oklaski
Jerzy Grzegorzewski uczynił ważny i piękny gest. W prowadzonym przezeń teatrze zagościła sztuka korzeni naszej kultury - staropolskie teksty dramatyczne. Kazimierz Dejmek, legendarny dyrektor Narodowego, po latach powrócił do swego teatru. "Dialogus..." jest więc przedstawieniem, na którym wypada być. Można też sądzić, że to fakt artystyczny, o którym wypada pisać i mówić wyłącznie w tonie zachwytu.
Próba opisu i oceny ostatniej premiery Teatru Narodowego jest więc zadaniem tyle atrakcyjnym co kłopotliwym. Mierzymy się bowiem z legendą przedstawienia przygotowywanego dla Teatru Ateneum w 1969 roku i zdjętego tuż przed premierą przez cenzurę.
Dziś zniknęły dawne ograniczenia, a Chrystus nie jest już symbolem umęczonego narodu, lecz znów stał się Odkupicielem świata. Czym więc jest dziś "Dialogus de Passione" w Teatrze Narodowym?
Z całą pewnością pięknym, wysmakowanym formalnie spektaklem. Ze sceny rozbrzmiewa w całej swej krasie dawna polszczyzna z XV-XVII wieku, język, którego piękno ledwo możemy przeczuć, obcując z nim w formie pisanej. Zachwyca plastyczna strona spektaklu.
Scenografia Jana Polewki swoją siłą wyrazu dorównuje pracom niegdysiejszego nadwornego dekoratora Dejmkowego teatru, czyli Andrzeja Stopki. Ogromne wrażenie robi pusta niemal scena z kapliczką z siedzącym Chrystusem Frasobliwym. Nad nią - krzyż, na którym rozpięto betlejemską gwiazdę, w półmroku świecącą przytłumionym blaskiem. Lewą i prawą kulisę zasłaniają malowidła z krzyżami dwóch łotrów.
Piękna jest cała sekwencja Drogi Krzyżowej - utrzymana w jednolitej brunatnej tonacji. Jej niepokojące oświetlenie przywodzi na myśl malarstwo caravaggionistów. Wspaniały obraz Matki Boskiej, stojącej u stóp krzyża, mówiącej słynny "Lament świętokrzyski". Poraża plastycznym pięknem scena wleczenia wyciągniętego z kapliczki Chrystusa Frasobliwego. Piękne kostiumy... Tak, to bardzo wyrafinowane przedstawienie.
Coś jednak zgrzyta w tym zdawałoby się precyzyjnym mechanizmie. Legendarna już, a powtórzona w tym przedstawieniu scena biczowania rzeźby Chrystusa, która poruszała niegdyś widownię, dziś straciła swą siłę. Zamiast obrazu niewysłowionego cierpienia obejrzeliśmy wyćwiczony układ choreograficzny.
Być może jest to klucz do zrozumienia porażki tego przedstawienia. Zobaczyliśmy coś na kształt widma tamtego zamordowanego spektaklu. Tym razem misterium stało się mechanicznym baletem, w którym wykonuje się dobrze już znane ruchy. Gubią się w tym aktorzy. Z niecierpliwością czekałem na "Lament Świętokrzyski" w wykonaniu Budzisz-Krzyżanowskiej. Kilka razy słyszałem jej interpretację tego arcydzieła poezji. Tym razem zniknęła jej szlachetna prostota. Zastąpiła ją nieznośna afektacja. Andrzej Blumenfeld wywracał oczami, mówił schrypniętym ze złości głobem, starając się ze wszystkich sił przekonać, że grany przez niego Judasz jest bardzo zły.
Z całej obsady wybronili się trzej aktorzy: Michał Pawlicki jato Caiphas, Józef Duryasz jako Rabinus Secundus i występujący w epizodycznej roli Heroda Krzysztof Gosztyła.
Ostatnia wersja "Dialogu..." jest przedstawieniem zmarnowanej szansy. Przedstawienie Dejmka mogła wspomóc muzyka. Tym razem obok jak zawsze uroczych dzieci wystąpił bardzo słaby zespół chorałowy, śpiewający częściowo poza sceną - co w intencji reżysera miało dodać kolorytu i upewnić, że chodzi o głębokie przeżycie metafizyczne.
Przypadkiem dowiedzieliśmy się jednak, że najwybitniejsi polscy artyści specjalizujący się w stylowym wykonywaniu muzyki dawnej nagrali na potrzeby tego spektaklu utwory, posługując się historycznym instrumentarium. Zamiast nich na premierze usłyszeliśmy smętnego flecistę wspomaganego bębenkiem. W ten oto sposób pozbawiono widzów możliwości obcowania z dawną sztuką w całym jej, tak niedawno odkrytym pięknie i bogactwie.
W Narodowym oglądamy dzieło powierzchowne, staropolską Cepelię. Jest to jednak ważny głos w dyskusji o naszej tradycji. Ostatnią głośną realizacją staropolskiej dramaturgii była wychwalona nad miarę, uwspółcześniona "Historyja o chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim" Piotra Cieplaka, próba dość wątpliwa artystycznie. Być może przyszedł czas na pójście "trzecią drogą", próbę rekonstrukcji dawnych misteryjnych widowisk, maksymalne zbliżenie się do wrażliwości ludzi tamtych epok. Doświadczenia działające na obrzeżu oficjalnego teatru grupy Węgajty spod Olsztyna przekonują, że ta droga warta jest rozważenia, że artystyczne rezultaty są w stanie przemówić do nas - ludzi końca XX stulecia.
W premierowy wieczór oklaski trwały długo długo. Komu klaskano? Być może Kazimierzowi Dejmkowi i "Dialogowi o męce", który nigdy nie ujrzał świateł premiery. Dobrze się stało, że te oklaski się rozległy. Jest to jednak owacja poniewczasie.