Artykuły

Edyp, czyli o szlachetności

Po odsłonięciu kurtyny scena przedstawia ziemię i ludzi storturowanych. Na szarych, jak gdyby z wypalonej gliny, gruzach tkwią nieruchomo - później będą się ożywiać - jakieś ogromne czarne pająki czy ptaki; nie jestem mocny w zoologii, nawet tej zdeformowanej plastycznie. Horyzont siny, rudosiny, jak gdyby przez pustynię przechodziła właśnie burza piaskowa. Ludzie leżą, przywarci do tej ziemi, a gdy się podniosą, ich ciała, twarze okażą się poryte straszliwymi bliznami, ropiejącymi i krwawiącymi ranami. Na tę ziemię i na tych ludzi padł wzrok anioła zagłady. Na pierwszym planie, z lewej, gromada dzieci usidliła stojącego mężczyznę. Obejmują go nieruchomo, zawodząc, stylizują grupę według znanego wzoru Laokoona. Dopiero po chwili, gdy odpadną od niego, okaże się, że ten jeden mężczyzna nie jest naznaczony piętnem zagłady. Jest młody, piękny, dostatnio ubrany. To król Edyp.

Tak zaczyna się tragedia Sofoklesa, wyreżyserowana przez Lidię Zamkow w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Na pierwszych stronach programu wydrukowano kilka zdań z tego utworu w nowrym przekładzie Stanisława Dygata. Wśród nich jest i takie zdanie: "Mieć umysł niewrażliwy na zło, jakaż to byłaby ulga". I chyba ono właśnie, a nie żadne inne, wyraża tę myśl, jaką w swoim przedstawieniu rozwinęła Lidia Zamków, a treścią aktorską wypełnił Leszek Herdegen w roli szlachetnego króla Edypa.

Taki przymiotnik - odniesiony właśnie do Edypa, ojcobójcy i kazirodcy - nie jest tutaj niewczesnym żartem. Tragedię, w której okrucieństwo miesza się z obrzydliwością, Zamkow i Herdegen - bo trzeba to o nich mówić wspólnie, o reżyserze i aktorze - potraktowali jak najpiękniejszy poemat o wielkości człowieka. O odkupicielskiej sile człowieka, który poznał całą nędzę i samo dno swojej zbrodni. Pomiędzy okrucieństwem antycznej tragedii a obecnym jej przedstawieniem zamajaczył potężny cień Dostojewskiego.

Edyp, aby uratować miasto dotknięte klęską, poprzysiągł, że odnajdzie i ukarze mordercę poprzedniego króla Teb. Zagadka powoli się rozjaśnia: to on sam zamordował. Wraz z tą pierwszą wyjaśniają się i inne: Edyp jest mężem własnej matki. Ziemia, na której to się rozgrywa, i ludzie, którzy dowiadują się straszliwej tajemnicy, są storturowani. Wstrzymał swój lot i zawisł nad miastem anioł zagłady. Wyrocznie orzekły, że aby odwrócić klęskę, należy ukarać winnego. Ale ludzie - właśnie w tym przedstawieniu - są już bezsilni. Zło, które spadło na nich, i zło, które spada na nich z każdym przybyciem nowego posłańca i z każdą nową wieścią, nie wywołuje już buntu, nie budzi woli odwetu, ukarania winnego, lecz paraliżuje. Są skłonni wybaczyć Edypowi, są skłonni złamać swą atawistyczną wiarę w wyrocznie i nie uwierzyć żadnemu ze świadków sprowadzonych przez króla dla wyjaśnienia tajemnicy. Storturowani przez los nie chcą już mnożyć zła, chociażby dotknąć ono miało tylko jednego człowieka: winnego - jedynie przecież z woli losu - Edypa. W ten sposób Zamkow akcentuje nie ich wielkoduszność, ale ich protest przeciwko fatalizmowi, który objawić lub ucieleśniać może równie dobrze wyrocznia, jak los, jak historia. Wszystko, co przerasta sferę decyzji pojedynczego człowieka, a nawet takiej - mizernej w gruncie rzeczy - zbiorowości ludzkiej; jaką tworzy to greckie polis. Tebańczycy odmawiają akceptowania boskiego wyroku.

Kompozycje Zamkow są przejrzyste, jednoznaczne i o dużej sile wyrazu. Rozwiązała ona tutaj, jak się zdaje, zmorę wielu przedstawień tragedii antycznej, mianowicie kwestię chóru. Reżyserzy nie wiedzieli zwykle, co z nim począć na scenie, aby uniknąć znudzenia na widowni. Sama Zamkow próbowała kiedyś, w "Medei", statyczność tego instrumentu scenicznego zastąpić dynamiką niemal taneczną, a

eKiamację albo melorecytację - wymyślnymi i ekspresyjnymi kompozycjami wokalnymi. Skutek był efektowny ale połowiczny. W "Edypie" reżyserka posłużyła się tymi samymi chwytami technicznymi, ale skutek artystyczny jest zupełnie odmienny. Wzbogaciła je bowiem o znaczenie, które wykracza daleko poza granice czystej ekspresji dynamicznej czy wokalnej.

Chór, a więc obywatele tebańscy, to w pierwszej scenie łachmany ludzkie rzucone na wypaloną ziemię. Potem wyciągają się ku Edypowi kikuty rąk, kikuty ciał: ratuj! doścignij mordercę! W miarę jak to ściganie zwraca się przeciwko samemu królowi, nie - w miarę, jak zaczyna odsłaniać coraz straszliwszą tajemnicę i piętno na tym człowieku, chór szlachetnieje, wraca do ludzkiej postaci, polaryzuje się i oczyszcza wokalnie, to już nie strzępy ludzkie, zmięte brutalną ręką losu, lecz ludzie skłonni oddalić od króla wyrok wydany na niego, skłonni złamać boskie prawa wyroczni, aby ocalić nieszczęśliwego, napiętnowanego przez bogów człowieka. "Czekając na dzień nasz ostatni nie nazywajmy szczęśliwą żadnej śmiertelnej istoty, póki nie przekroczy granicy swego życia..."

Lecz teraz właśnie zaczyna się dopiero - w tym przedstawieniu - rola Edypa. Chwyta pejcz, by ze starego pasterza wydobyć słowa prawdy. Wie już, gdy bije, że ta prawda będzie jego najbardziej osobistą klęską. Nikt nie miałby mu za złe, gdyby się w tym momencie zawahał. A potem, gdy powraca na forum z wyłupionymi oczami, nie ma w nim ani bólu ani rozpaczy. Tę scenę gra Herdegen z jakimś dziwnym błąkającym się po twarzy uśmiechem. Jest w tym cierpienie, ale jest i coś więcej. Zwycięstwo sprawiedliwości i prawdy, których cena o ileż wyższa od plag, jakie spadły na miasto i jakie, być może, wcale Teb nie opuszczą, mimo że morderca króla Lajosa został wykryty i napiętnowany. Hagiografie podają wiele przykładów świętych, którzy - torturowani - odchodzili ze świata z uśmiechem na ustach. Takim też świętym staje się Edyp w tym przedstawieniu: wie, że dopuścił się najcięższych zbrodni i z ulgą przyjmuje karę. Cóż, że zbrodnie te popełniał w nieświadomości i z woli losu, a karę bierze na siebie w pełni świadomości; okazuje się ona jeszcze jednym wyzwaniem rzuconym losowi - właśnie dzięki tej świadomości, z jaką traktuje ją człowiek, dzięki temu, że ponad los może on być wyższy swoją świadomością. Jak gdyby grzech pierworodny - o ileż okrutniejszy jednak i mniej symboliczny - zmywał siebie i ze świata.

Jest to przedstawienie piękne i mądre, polemizujące z tradycją klątw rzucanych przez tebańczyków na głowę nieszczęsnego króla. Jest współczesne i nie usiłuje naśladować galicyjskiego antyku nauczanego z podręczników starożytności, dalekie jednak od wszelkich psychoanalitycznych sensacji, w swej tonacji moralnej zachowujące istotnie antyczną prostotę, mimo tych czy innych deformacji, tych czy innych pustych miejsc swego scenicznego rysunku. Mówiąc o nim, z ociąganiem wraca się do obowiązków sprawozdawczych. A więc, że w roli Jokasty występowała Irena Szramowska, a w roli Kreona Wojciech Ziętarski. Że prozaiczny przekład Dygata dobrze brzmi w dialogu, lecz jest zbyt wątły i płaski, by utrzymać napięcie retorycznych tyrad i monologów. Scenografię projektował Andrzej Majewski.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji