Artykuły

Jedno oko szklane

"Kraksa" w reż. Wojciecha Smarzowskiego" w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Agnieszka Berlińska w Ozonie.

Znani filmowcy w teatrze to transakcja wymienna. Teatr dostaje chwytliwe nazwisko, reżyser - szansę realizacji kolejnego pomysłu. Co z tego mają widzowie? Twardy orzech do zgryzienia.

Pokojowy czy sztalugowy - i to malarz, i to malarz. Ale już reżysera filmowego od teatralnego dzieli nie tak wiele. Obaj muszą wywieść widza w pole, by zapomniał, że ma do czynienia z fantazją i iluzją. Tylko że film oglądamy na płaskim ekranie, a przedstawienie w trój wymiarze. I tu jest pies pogrzebany. "Kraksa" według opowiadania Friedricha Durrenmatta wyreżyserowana w Starym Teatrze w Krakowie przez Wojciecha Smarzowskiego zaczyna się jak dobry filmowy thriller. Nocą, gdzieś w Bieszczadach, niejaki Nowak myli drogę, a jego auto grzęźnie w zaspie. Mężczyzna musi przeczekać noc w pensjonacie na odludziu. Właściciele są jacyś dziwni - on nosi za pasem siekierę, ona najchętniej pozbyłaby się przybysza. Trzej inni mieszkańcy pensjonatu proponują zabawę w sąd, w której gość ma zagrać oskarżonego. Jeśli ktoś - tak jak ja - oglądał filmowe "Wesele" Smarzowskiego z wypiekami na twarzy, może się po tym opisie spodziewać makabrycznych zdarzeń prowokujących dyskusję o winie i karze, o moralności współczesnych Polaków. Łatwo się domyślić, że zabawa w sąd nie będzie niewinna. Niestety, w "Kraksie" równie łatwo przewiduje się to, co ma nastąpić. Tylko Nowak nie widzi, że pogrąża się coraz bardziej, a skazujący wyrok nie będzie zabawą, lecz realną karą. Na widowni nie ma więc zaskoczenia, jest irytacja. Kto miał apetyt na groteskę, musi się obejść smakiem. Tylko smaku narobiła też Magdalena Piekorz. Chociaż nie jestem amatorką "Pręg", nie można przejść obojętnie obok tego, że obejrzało je w kinach ponad 300 tys. widzów. Pomysł, by Magdalenę Piekorz, Michała Żebrowskiego i Wojciecha Kuczoka ściągnąć do teatru, wydawał się trafiony w dziesiątkę. Ale "Doktor Haust" w warszawskim Teatrze Studio zebrał solidne baty: za słabe aktorstwo, banalny tekst, ilustracyjną muzykę i scenografię, której głównym zadaniem było maskowanie za dużej przestrzeni. A to właśnie przestrzeń demaskuje filmowca w teatrze. W obu wypadkach - Piekorz i Smarzowskiego - scena okazuje się za duża lub inaczej - reżyserzy nie potrafią wypełnić jej aktorami. "Kraksa" rozgrywa się głównie przy stole. "Przykutych" do mebla aktorów reżyser zajmuje jedzeniem i popijaniem wódki. W filmie od urozmaicania takich scen są cięcia i montaż. Smarzowski, z wykształcenia operator, w małym palcu ma dryg do kadrów i zbliżeń. Ale jak długo można ogrywać śledzika? Już parę metrów od stołu scena Starego wydaje się jakaś łysa. I nie z powodu scenografii, tylko scenicznego bezruchu. Przerywanego czasem drobnymi epizodami potwierdzającymi, że reżyser najlepiej radziłby sobie z piętrową intrygą, której w przeciwieństwie do "Wesela" w "Kraksie" nie ma. Poza puentą na otarcie łez. Od reżyserów okrzykniętych w zeszłym roku nadzieją polskiej kinematografii siłą rzeczy wiele się oczekuje. Pewnie dlatego i rozczarowanie jest większe. Kiedy Przemysław Wojcieszek zgarniał kolejne pochwały i nagrody za "Made in Poland", przedstawienie wyreżyserowane w teatrze w Legnicy, dla wszystkich było to niespodzianką. Jego filmy, w tym ostatni "W dół kolorowym wzgórzem", nie odbiły się takim echem jak "Wesele" czy "Pręgi". Nieoczekiwanie ten zapaleniec objawił się w teatrze jako ktoś w rodzaju Filipa Moszy z "Amatora" Krzysztofa Kieślowskiego. Widoczny w "Made in Poland" brak teatralnego szlifu zdominowała bezpretensjonalność i szczerość przedstawienia. Historia chłopaka żyjącego na blokowisku, który miota się w poszukiwaniu sensu, chociaż naiwna, zabrzmiała prawdziwie. Idealnie wpasowała się w program legnickiej sceny jako teatru zaangażowanego w problemy mieszkańców prowincjonalnego miasta. Nikt też nie czepiał się brzydkich wyrazów i brutalnej rzeczywistości tak teraz oburzających recenzentów "Kraksy". Adaptacja Smarzowskiego rzeczywiście drastycznie wprowadza współczesne realia, ale to dobrze. Widzowie wchodzą do teatru z ulicy, gdzie nie przebiera się w słowach. Nawet w Krakowie. Jeśli reżyser nie bał się "skrzeczącej pospolitości" scenariusza, czemu był tak konserwatywny w środkach? Przedstawienie na miarę filmowego "Wesela" to byłoby coś. Ale różnica między metrami kwadratowymi, w których pracuje się w teatrze, a prostokątem wyznaczonym przez obiektyw kamery jest zasadnicza. Jak między wałkiem do malowania ścian a pędzelkiem Rubensa.

"Kraksa" w krakowskim Starym Teatrze to klęska Wojciecha Smarzowskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji