Recepta na poklask
Na sukces nie ma recepty. Istnieje za to przepis na wymuszenie poklasku. Prosty, znany, stosowany coraz bardziej nagminnie przez uprawiających teatralne rabatki spryciarzy. Najpierw temat. Trzeba tu się wstrzelić w powszechne i słuszne wołanie o współczesną dramaturgię, mówić o naszym tu i teraz. Oczywiście politycznie, naturalnie przebojowo. Wytykać, chlastać i piętnować. Diagnozy niekonieczne, mechanizmy zbyteczne. Ale zabieg to niezbyt intratny, może się nie opłacić. Komuś się narazimy, kogoś obrazimy, może wyklną, obsobaczą albo, nie daj Bóg, i przeklną. Bezpieczniej zatem poruszyć temat niedzisiejszy, choć koniecznie z niedawnej przeszłości wzięty. Zachowany w pamięci staruszków, kombatantów dawnego systemu, nowym pokoleniom zaś znany jeno z nudnych lekcji historii. Problemu nie należy drążyć ani traktować poważnie. To bardzo trudne. Wymaga czasu, wiedzy, talentu i umiejętności. Nie byle jakich. Najlepiej więc ślizgnąć się leciutko po samej powierzchni, wykorzystać ów temat jako pretekst do okrutnie hecnej hecy. Należy jednak ostrożnie lawirować między możnymi tego świata, chytrze postawić tu świeczkę, a ówdzie ogarek, aby nikt tak naprawdę nie poczuł się dotknięty. Dosypać należy sporo dowcipów, niekoniecznie przednich, doprawić do smaku kilkoma wymownymi symbolami. Znanymi, żeby się spektator nadmiernym myśleniem nie przemęczył. Poklask pewny jak w banku. Dowód? Oto "Obywatel Pekoś" w Teatrze im. Juliusza Słowackiego.
Zasiadamy w fotelach przed dostojną kurtyną Siemiradzkigo, otwieramy program, bardzo ładnie wydany i czytamy, co następuje: Tadeusz Słobodzianek "Obywatel Pekoś" smutna i pouczająca historia. Oraz motto: Ani pokutowali z mężobójstw swoich, Ani z czarów swoich, Ani z wszeteczeństw swoich, Ani z złodziejstw swoich. Apokalipsa św Jana X1/21. I dalej: Rzecz dzieje się w Zamościu w Wielkim Tygodniu 1968 roku. Uwaga! Podobieństwo do osób i sytuacji prawdziwych jest nie zamierzone. Prapremiera 12 kwietnia 1997. Czujemy się podniośle, niezwyczajnie. Pamiętamy wprawdzie dawnego "Obywatela Pekosiewicza", znanego z lektury, gdyż czyta się co nieco, oraz z przedstawień w łódzkim Teatrze Jaracza i Teatrze Telewizji, jako że ogląda się sporo, spodziewamy się jednakże przeżyć nowych, prapremierowych, zaskakujących. Zwłaszcza że spektakl promują niejako autorytetem i wiedzą ksiądz Józef Tischner i Andrzej Kurz, których artykuły sąsiadują ze sobą w programie. Przemyślne zestawienie, prawda? Artykuły są świetnie napisane, inteligentne, przebiegłymi unikami lawirują wokół tematu, jakim niewątpliwie powinna być sztuka Tadeusza Słobodzianka. Warto je przeczytać. Cóż, kiedy potem następuje przedstawienie. Oglądać go nie warto, pisać przykro.
Dawny Pekosiewicz, trafnie przez Słobodzianka wymyślony, był bożym prostaczkiem, naiwnym i poczciwym. Zaplątany w tryby wydarzeń, których pojąć nie był w stanie, budził śmiech, ale i współczucie. Obywatel Pekoś budzi tylko zażenowanie. Kaleki przygłup i pijanica stał się jeno pretekstem do serii skeczy, pokazujących władzę partyjną i kościelną oraz milicję i tak zwanych szarych ludzi także. Jest tu wszystko, z czego naród pośmiać się lubi, zyskując w ten sposób błogie poczucie wyższości, że te chodzące po scenie chamy, krętacze i głuptasy odeszły w niebyt wraz z końcem ich epoki. Haniebny rok 1968 można pokazać w konwencji farsy, proszę bardzo! Ale niekoniecznie w niesławnej estetyce "Polskiego zoo". A tak właśnie popełnił "Pekosia" Mikołaj Grabowski na wielkiej ongiś scenie teatru, noszącego imię niejakiego Juliusza Słowackiego. Grabowski, trzeba mu przyznać, umie wydusić gromki rechot. Czyni to więc z lubością i rutyną, stosując chwyty od lat wysłużone w rozlicznych estradowych składankach, obwożonych po świetlicach PRL-u, przydatnych nadal w III Rzeczpospolitej także. Jak lud wódę pije? Ano wychyla kielicha, a resztę na ziemię wytrzepuje. Co jest straszliwie wprost śmieszne? Ano Żyd, co nazwał się Koperski, ale tak naprawdę to on jest Dreikoper. A milicjant, co zamiast słuchać trzeszczącej krótkofalówki, wyśpiewuje "Alleluja", wtórując odruchowo procesji, której ma pilnować? No toż boki można zrywać.
Ale nie samym śmiechem człowieka się uwodzi. Urzeka więc także symbolika, niezbyt wyszukaną, ograna doszczętnie w setkach przedstawień na setce polskich scen. Rzecz dzieje się między portretem Gomułki po lewicy a obrazem Matki Boskiej po prawicy. Nękany przez bezpiekę, skatowany przez milicję i pielęgniarza z domu wariatów Pekoś staje się kim? Ależ Chrystusem narodu, oczywiście. Bosiuteńki, w białej komeżce i cierniowej koronie, ze strugami krwi na twarzy chodzi po scenie, dzierżąc kurczowo wielkanocny koszyczek z półbasem zamiast baranka. Któż się nie wzruszy tą żałosną, a jakże czytelną metaforką? I tak to teatralna tandeta urosnąć może do wymiarów sztuki. Odważnej, demaskatorskiej, piętnującej, wręcz obrazoburczej.
Przedstawienie jest trywialne, nudne i prymitywne. Jak Polish jokes, czyli dowcipy o milicjantach. Dekoracje paskudne. Aktorzy, jak zazwyczaj, grali źle. Tym razem wszyscy.
Przyznać muszę jedno: "Obywatela Pekosia" przyrządzono umiejętnie, podług recepty na wymuszenie poklasku. Nie podoba się? Taki odważny teatr? No jasne... bo komuch, bo Żyd, klerykał, bo zacofaniec i bigot. Wszak ksiądz Tischner, wszak Andrzej Kurz, wszak Grabowski, wszak Słobodzianek, a i miejscowym krytykom już ręce z zachwytu omdlały. Przedstawieniu wróżę więc powodzenie, pochwalne recenzje i sporo nagród na różnych festiwalach. Czyli poklask.