Artykuły

Obywatel pedagog

W "Obywatelu Pekosiu" Mikołaj Grabowski ponownie nie zawiódł. Ponownie okazał się dla narodu pedagogiem surowym lecz sprawiedliwym. Raz jeszcze, gdy doszedł - a doszedł - do wniosku, że czas najwyższy znowu złoić pupę ukochanemu swemu uczniowi Polako­wi - nie robił ceregieli. Wziął - i złoił. Tadeuszem Słobodziankiem. Z precyzją zegarmistrza chłostał te - jeszcze mało nadwyrężone ręką kata - centy­metry kwadratowe, którymi Polak dziś szczegól­nie niebezpiecznie - i jak zwykle pokątnie, nie­świadomie oraz zwalając na kolegę - wdzięczy się do kilku naszych narodowych wstydów. A ściślej - do antysemityzmu, populizmu oraz ksenofobii, by nie wspominać już o zapiekłej mentalnej prowincjonalności. Rzecz w tym, że Polak jakoby znowu - leń patentowany - nie odrobił zadania. Nic więc nie umie. Z błędów dziadów i ojców nie wyciągnął żadnych wniosków, a nie wyciągnął, gdyż ciem­niakiem jest. W 1997 kroczy więc ku świetlanej przyszłości po starych, marcowych, śladach. Po śladach wprost z 1968. A zatem, jak mawiali staro­żytni Polacy - nihil novi. Co gorsza nihil novi by­najmniej nie na poziomie czysto zewnętrznych, banalnych podobieństw. Nihil novi na poziomie tak zwanych głębszych drgnień ducha, niestety.

Oto wielka izba na scenie. Zamość 1968, czyli prowincja prowincji świata w czasach gwałtow­nych przewartościowań. Polska izba w dniach burz i zamieci duchowych. Polska chata, polska szop­ka... Jak kto woli. Na lewej ścianie wisi ohydna po­dobizna Włodzimierza Iljicza Lenina, na prawej - porównywalnie ohydny portret Matki Boskiej Czę­stochowskiej. Właściwie wszystko już wiemy.

W środku odegrany zostanie fragment smutnych losów polskiego człowieka bez właściwości, koń­cówka obywatela Pekosia, historia garbatego krety­na o gołębim sercu i wielkiej ufności do ludzi. Tak jest, Pekoś będzie igraszką prowincjonalnych mo­carzy, zabawką w topornych łapskach marcowych komunistów i asem atutowym marcowego kleru. Zatańczą z nim jak dwa koty z czułą myszą. Ale czułość się tutaj nie liczy. Ten światek połknie Pe­kosia, serce Pekosia nie wytrzyma, głowa Pekosia odmówi pekosiowi posłuszeństwa. Pekoś postrada zmysły. Ucieknie w Chrystusa, wejdzie w Jego cier­pienie, własne cierpienie zleje mu się z cierpieniem Ukrzyżowanego. Jak z kaczki dziwaczki zając, tak z Pekosia Chrystus się zrobi. Do tego cały w polsko­ści zanurzony. Skąd my to znamy? Z wieszczów.

"Obywatel Pekoś" Słobodzianka to w gruncie rzeczy jego "Obywatel Pekosiewicz" z 1986, które­mu Słobodzianek doczepił Chrystusa, dodał owe­go mesjanistyczno-cierpiętniczego smaczku. Czyżby więc o to chodziło, że zauważając na dzi­siejszej twarzy Polaka bardzo stare, marcowe gry­masy, Słobodzianek dostrzega pod nimi inne, jeszcze starsze wykrzywienie? Czyżby ostrzegał przed stoczeniem w romantyczne kombatanctwo, w żałosną poetykę cierpienia za miliony? Trudno wyczuć. A trudno, gdyż spektakl Grabowskiego rozpada mi się jakoś na dwie, niemożliwe do po­godzenia części. Dobrą i złą, normalną i pretensjo­nalną, ludzką i niesmacznie zadętą.

Pierwsza to teatr. Teatr, który można oglądać z przyjemnością, nawet dużą. Rzecz jasna - komuś mogą nie smakować odgrzewane kluski, ów wsty­dliwy, odwieczny ping-pong komuny i kleru, z pro­stym i cierpiącym obywatelem w tle. Mnie na przy­kład nie smakują. Natomiast smakują mi tak jasno postawione, dobrze prowadzone i bywa, że jeszcze lepiej - mocno i celnie - grane sceny. Niezbyt mi smakuje odwieczna tendencja Grabowskiego do rodzajowości, ale za to smakuje fakt, iż aktorzy jed­nak wychodzą poza bezcielesność typów i dotyka­ją realności, czyli konkretu. Nie grają tez, lecz lu­dzi. Wszyscy są raczej z krwi i kości, aniżeli z ale­gorii. Słowem - jest solidny teatr bez zbędnego wi­zjonerstwa. I trudno tego nie podkreślić.

Cóż stąd jednak, skoro druga część to dość mon­strualna wizja bez teatru. Właściwie bez reszty kompromitująca wcześniej tkany teatr. Czyli banał jest. Gdy ściany polskiej izby znikają, pojawia się pusty plac przed kościołem. Wkroczy nań nasz Pe­koś. Już jako Chrystus. Boso, w komeżce, w drucie kolczastym na głowie i z twarzą zalaną czerwoną farbą. W wielkanocnym koszyku ma pół litra. Mili­cjantów weźmie za Piłatów i zapragnie podzielić się z nimi swoją krwią, czyli wódeczką... Aż dziw, jak potężnym kiczem jest ta scena, jak straszliwie nic nie znaczy. Trwa w nieskończoność, niczym jakaś sceniczna czarna dziura, która wsysa nawet wstyd. I pomyśleć, że scenę tę konstruował ten sam Gra­bowski, który wcześniej - w wielkiej scenie rozmo­wy Sekretarza (Mariusz Wojciechowski) z Bisku­pem (Zbigniew Ruciński) - zaprezentował coś ze szczytów reżyserskiego profesjonalizmu. Po czym nie zauważył, iż jest w tej rozmowie - za co głębo­kie ukłony dla panów Wojciechowskiego i Rucińskiego - całe przerażenie tamtym i tym czasem, na jakie stać Słobodzianka, natomiast w akurat tutaj niewinnym, bosym Błażeju Peszku z drutem na czole czai się jedynie lita tandeta.

Inaczej jeszcze rzecz całą ująć można. Dokładnie tam, gdzie Mikołaj Grabowski jest reżyserem Miko­łajem Grabowskim, tam jest kawałek solidnego te­atru i nie ma miejsca na pupę Polaka. Co śmieszniejsze - tam, gdzie Grabowski przepoczwarza się w Grabowskiego-surowego pedagoga, tam na ową pupę również miejsca nie ma, albowiem całą prze­strzeń wypełnia i wszystko przygniata wielka pupa teatralna. Bardzo prosty stąd wniosek. W teatrze nie ma sensu zajmować się tym, na co i tak nie ma miej­sca. W teatrze należy zajmować się teatrem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji