Artykuły

Mały wielki Pekoś

Co za czasów dożyliśmy w Krako­wie! Każda kolejna premiera w Te­atrze im. Juliusza Słowackiego jest, jeżeli nie sporym wydarzeniem, to przynajmniej dowodem dużej spraw­ności zawodowej artystów, podczas kiedy ciągle pretendujący do miana narodowej sceny Rzeczypospolitej Stary Teatr im. Heleny Modrzejew­skiej systematycznie obniża loty, przeplatając katastrofy spektaklami, których powinien wstydzić się zespół niekłamanych gwiazd. Bogdan Hussakowski ma widocznie szczęśliwą rękę, a jeden sukces rodzi drugi.

Przyznam szczerze, że trochę oba­wiałem się sobotniej (12 kwietnia) premiery "Obywatela Pekosia" To­masza Słobodzianka w inscenizacji Mikołaja Grabowskiego. Może spra­wiły to ciągle żywe wspomnienia na­grodzonego na gdyńskim festiwalu paradokumentalnego filmu Grzego­rza Królikiewicza z autentycznym

Bronisławem Pekosiewiczem w głównej (czyli własnej) roli, a mo­że nie tak dawna telewizyjna premie­ra sztuki. Poprzeczka została zawie­szona bardzo wysoko.

Pierwsza scena potwierdziła moje obawy: ciągnęła się w nieskończo­ność, a wchodzący do kawalerki Pe­kosia goście rysowali swoje charak­tery bardzo grubą kreską. I jest to właściwie jedyny zarzut, jaki mogę postawić. Później było już coraz le­piej, a niektóre sceny z drugiego ak­tu (rozmowa sekretarza z biskupem, monolog komendanta MO, prze­chadzka milicyjnego patrolu przed kościołem) wywoływały zasłużone brawa wymagającej, premierowej publiczności. Kiedy zaś zza okalają­cego kościół muru (doskonała, funk­cjonalna i dowcipnie pomyślana sce­nografia Krzysztofa Tyszkiewicza) wyszedł "Pekosiewicz Bronisław, syn Leopolda", upozowany na "Jezusa Chrystusa, syna wiadomo Kogo", po widowni przeszedł dreszcz, jaki rzadko przeżywa się dziś w teatrze.

Błażej Peszek, syn Jana, zagrał ty­tułowego bohatera z wielką klasą. Początkowo wydawało mi się, że po­zostanie na poziomie roli charakte­rystycznej, komediowej. Przygarbio­ny, z niezbyt przytomnym spojrze­niem, powtarzający kilka słów-zaklęć, Peszek powoli rósł w oczach, a wraz z nim - i dzięki świetnej grze partnerów - rosło przedstawienie. Nie wiem, czy opisana przez Słobo­dzianka rzeczywistość marca 1968 ro­ku przeszła w nadrzeczywistość (cze­go domagał się ks. prof. Józef Tisch­ner w programie do przedstawienia), ale z pewnością warstwa obyczajowa ustąpiła w końcówce miejsca głębi psychologicznej, przechodzącej nie­mal w metafizykę.

Reżyser i aktorzy mieli ułatwione zadanie, ponieważ Słobodzianek jest doskonałym autorem, obdarzonym nieprawdopodobnym słuchem sce­nicznym i umiejętnością bacznego obserwowania polskich realiów. Miniklimaty, jakie stwarza wokół każ­dej postaci są zaproszeniem do stwo­rzenia kreacji, chociaż często wyrastają tylko z paru słów lub gestów.

Aktorzy Teatru im. J. Słowackiego zagrali pod kierunkiem Grabowskie­go brawurowo, ale bez przesady (chyba że była ona wpisana w daną postać). Należałoby z wdzięcznością wymienić wszystkich, ale rozmiary recenzji nie pozwalają na przepisa­nie obsady. Arbitralnie wyróżnię więc Mariusza Wojciechowskiego (idealny typ powiatowego sekretarza partii), Zbigniewa Rucińskiego (bu­dzącego respekt biskupa Michałka), Mariana Dziędziela (twardego funk­cjonariusza byłego UB), Tomasza Karolaka (chutliwego kierowcę PKS) oraz Błażeja Wójcika ("Rysiek, naj­lepszy kolega Pekosia z domu dziec­ka, na milicji pracuje, kapitanem jest").

Słowa uznania należą się też Bole­sławowi Rawskiemu, który przygoto­wał oprawę muzyczną spektaklu (ca­łą przerwę wypełnia archiwalne na­granie słynnego przemówienia towa­rzysza Wiesława przeciw literatom), a osobne podziękowania proboszczo­wi parafii pw. św. Krzyża ks. dr. Zdzisławowi Klisiowi za wypożycze­nie szat liturgicznych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji