Artykuły

Dzieci Arbatu

Anatolij Rybakow - niemal z dnia na dzień - stał się jednym z głośniejszych pisarzy rosyjskich. Wszystko za sprawą "Dzieci Arbatu", rozrachunkowej powieści o czasach Stalina, a i o nim samym. Utwór Rybakowa obrósł legendą, jeszcze zanim czytelnicy zdążyli go przeczytać - i jest to zrozumiałe, rzadko kiedy bywa odwrotnie. Co zatem współtworzy ową legendę? Ano rozrachunkowość, odważne pokazanie stalinowskiego bezprawia, próba nakreślenia złożonej, niemal patologicznej osobowości wodza. Nie bez znaczenia jest i to, że rękopis czekał na swój dzień, na możliwość wejścia w oficjalny obieg.

Legenda, rzecz jasna, sprzyja zainteresowaniu dziełem. Aleć nie zmienia artystycznej jakości samego utworu. Co najwyżej - oślepia czytających. Jakież więc są "Dzieci Arbatu"? I co można powiedzieć o samym Rybakowie - czyżby to był autor jednej książki? Oczywiście, nie. To przecież w związku z wczesnym utworem tego pisarza ironizował Hłasko: "Pewnego dnia wezwano mnie do Trybuny Ludu. Dostałem nagrodę; była to powieść Anatola Rybakowa Kierowcy. Tej nie zapomnę. Była to pierwsza socrealistyczna książka, jaką przeczytałem; muszę przyznać, że wpadłem w osłupienie. Tak głupio i ja potrafię, powiedziałem sobie". Tak, to zdania z "Pięknych dwudziestoletnich"; fragment, w którym przyszły autor "Pętli" opowiada, jak został korespondentem terenowym wielkiego dziennika - i co dalej z tego wynikło. W każdym razie z lektury "Kierowców" wynikła "Baza Sokołowska" Hłaski.

Wróćmy wszakże do samego Rybakowa. Otóż gdyby w przytoczonej opinii chcieć widzieć ocenę całej twórczości autora "Dzieci Arbatu", byłoby to zdanie krzywdzące. Nie, Hłasko nie mylił się - "Kierowcy" są rzeczywiście słabą powieścią (a to, że wyróżniono ją nagrodą państwową, wcale nie polepsza samopoczucia czytelnika). Jednak powieści dla młodzieży, o których Hłasko nie wspomina (większość z nich - poza "Kordzikiem" - powstała zresztą później niż przywołani tu "Kierowcy"), posiadały pewne walory czytelnicze: dobrze prowadzoną narrację, wyrazistych bohaterów, żywe dialogi. Są to, jak wiadomo, cechy powieści popularnej. I właśnie ten model powieściopisarstwa z powodzeniem uprawia Rybakow. Oczywiście, do "Dzieci Arbatu" i autor, i czytelnicy przywiązują większą wagę - ze względu na temat. Ale i w tym utworze - mimo poszerzenia tła, wprowadzenia monologów wewnętrznych - dominują cechy właściwe powieściom obiegu popularnego. I tak też ten utwór należy traktować - jako powieść popularną, z pewnymi ambicjami.

2.

Patetyczna muzyka przechodząca w stukot pędzącego pociągu. A zaraz potem landrynkowy Kreml: rozgwieżdżone niebo, czerwona gwiazda na wieży, Stalin przechadzający się traktem po ceglanych murach. I podbiegająca doń dziewczynka z kwiatami. Niżej zaś, pod murem, gromadka dzieci tanecznie kręcąca się w kółeczko. Noworoczna sielanka. I nagle - cięcie. Światło w oczy. Przesłuchanie Saszy Pankratowa.

Tak zaczynają się "Dzieci Arbatu" w reżyserii Jacka Bunscha na dużej scenie Teatru Polskiego we Wrocławiu. A więc zaczynają się mocno - w tonacji realizmu operowego. Początek ten dowodzi, że Bunsch wie, czym jest w istocie powieść Rybakowa. I że stara się zrobić przedstawienie wartkie, barwne. Zamiarowi temu sprzyja adaptacja Siergieja Kokowkina (przekład: Gracjana Miller-Zielińska), kładąca nacisk na zwięzłe przedstawienie co ważniejszych wątków. A także scenografia Wojciecha Jankowiaka, umożliwiająca niemal filmowe prowadzenie narracji: wnętrza dwu wagonów kolejowych - po zręcznej zmianie układu elementów - stają się pokojami mieszkalnymi, gabinetami urzędników, celą więzienną. Przy tym kurtyna świetlna (ukłon w stronę "Taganki", która gościła we Wrocławiu ze swymi spektaklami) tuszuje krzątaninę ekipy technicznej.

Cóż, kiedy im dalej z opowieścią, tym gorzej. Zrazu w montażu kolejnych scen znaleźć nawet można dowcip i wdzięk: oto Sasza Pankratow (grany z poświęceniem i sporą samowiedzą przez Miłogosta Reczka) stoi na scenie w gatkach, psychicznie zmaltretowany, zgaszony - tak kończy się scena przesłuchania; a w chwilę potem - w scenie retrospekcyjnej - znajdujemy Saszę w tychże gatkach w pokoju dziewczyny. Niestety, później sceny z dwu warstw czasowych przeplatają się już całkiem mechanicznie. A gdy poznamy wszystkich bohaterów, ich postawy - napięcie słabnie. Bo i czegóż można się spodziewać? Dalszy ciąg znamy skądinąd: szlachetni zostaną poniżeni, szuje i donosiciele zrobią karierę. Wszak oglądamy czasy, gdy wartości stały się swymi przeciwieństwami. Nawet praca. Gdyby dozorcy łagrów umieli po, niemiecku, mówiliby: "Arbeit! Arbeit!" Tak więc Dzieci Arbatu są- w pewnym sensie - Dziećmi Epoki Arbeitu.

Powieść jest ciekawsza od spektaklu, bo bogatsza o "drobiazgi" historyczne i obyczajowe. W przedstawieniu zostaje sam schemat. Większość aktorów nie ma nawet materiału na pogłębione role. Owszem, Krzysztof Dracz (Jura Szarok), Zygmunt Bielawski (Budiagin), Stanisław Melski (Djakow), Ferdynand Matysik (Bieriezin), Bogusław Danielewski (Lipman) starają się zarysować kontury psychologiczne granych przez siebie postaci. Ale to naprawdę za mało, aby wszystkie dialogi nabrały rumieńców. A już Igor Przegrodzki rzeczywiście nie ma czego grać. Nie wiem, czy to mądre, aby z aktora tej miary czynić jeno nosiciela charakteryzacji (kostiumy: Marta Hubka). Przyznam, że jakie-takie wrażenie zrobiła na mnie tylko jedna scena - monolog Danuty Balickiej, w roli Matki oskarżającej stalinowskie bezprawie: trzy lata katorgi za wierszyki w ściennej gazetce! I to o kim - o kolegach! Ale tu i Rybakow mówi ostro, podpowiadając, że gdyby car był tak brutalny, jak stalinowskie sądy, to ani Lenin, ani Stalin by nie przeżył; a i długo by trzeba czekać na rewolucję.

3.

Przedstawienie rozczarowuje. Rozczarowuje tym bardziej, że najpierw przez rok nie było premiery na dużej scenie (co jest chyba ewenementem w dziejach Teatru Polskiego), potem pojawiła się "Śmierć Dantona" - by zniknąć na wiele tygodni. Można więc było oczekiwać, że Bunsch pracuje nad czymś ważnym. A tu - inscenizacja czytadła (co prawda, szlachetnego w swym przesłaniu). Gorzej, że inscenizacja mierna teatralnie. Wiem, że powieści źle zazwyczaj znoszą adaptację, nawet "Doktor Żywago" w rękach filmowców zamienił się w kicz. Ale, na Boga, wie o tym chyba i reżyser!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji