Artykuły

Światowa premiera "Dzieci Arbatu"

Fakt, iż scena polska od lat nie potrafi przedstawić widowni angażującego widowiska politycznego jest zgoła nienormalny, jeśli wziąć pod uwagą jak wiele dzieje się w naszym życiu politycznym. Teatr - by użyć tu znanego z politycznej sceny porównania - przypomina pacjenta w stanie śmierci klinicznej. Pacjent jeszcze żyje, ale jego kontakt z otaczającą go rzeczywistością został całkowicie zerwany. Nie dochodzą doń żadne głosy, perswazje, nawoływania do ocknięcia. Teatr pozostaje głuchy na wyzwanie czasu. Dramaturgia jest niema.

Aleksander Błok zapisał przed wielu laty w swych "Dziennikach": "Trzymać się z dala od polityki... niby dlaczego? Przecież to znaczy bać się polityki, kryć się przed nią, zasklepiać w estetyzmie i indywidualizmie".

Tak w istocie jest z polskim teatrem. Nic dziwnego, że wystawienie na scenie wrocławskiego Teatru Polskiego głośnej powieści Anatolija Rybakowa pt. "Dzieci Arbatu", powieści uznanej w ZSRR za książkę roku, wzbudziło ogromne zainteresowanie publiczności. Dlatego m.in. poświęciliśmy tej realizacji sporo miejsca na łamach naszej gazety zanim doszło do premierowego pokazu. Tym wszystkim, którzy stawiali pytanie o to dlaczego przywiązujemy do tego przedsięwzięcia artystycznego taką wagę, trzeba odpowiedzieć wprost: - ponieważ sam wybór materiału, sama decyzja o realizacji wychodzi naprzeciw społecznym oczekiwaniom. Że tak właśnie jest, najlepiej zaświadczyła premierowa publiczność. Ze względu na prezentacje Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych premierę "Dzieci Arbatu" wyznaczono w sobotę na godz. 22. Mimo późnej pory stawił się komplet publiczności. I to jakiej?. Dawno już w teatrze przy ul Zapolskiej nie zjawiło się naraz tyle znakomitości, ludzi nauki i kultury, artystów, wrocławian i gości z kraju. Pojawienie się ministra kultury i sztuki prof. Aleksandra Krawczuka, wiceministra - Jerzego Bajdora w towarzystwie I sekretarza KW PZPR Zdzisława Balickiego można przyjąć jako naturalne potwierdzenie rangi wydarzenia, niezależnie od jego artystycznych efektów. Był to prawdziwy nocny maraton teatralny. Spektakl trwał prawie cztery godziny.

Przypomnę, że podstawę inscenizacji "Dzieci Arbatu" stanowi adaptacja Siergieja Kokowkina zasadniczo wierna powieści, lecz z konieczności ograniczona do pewnego wyboru wątków. Mimo to zawartość materiału dramaturgicznego jest ogromna. Oddaje on epicki charakter opowieści, która rozwija się fabularnie, zgodnie ze znaną brechtowską zasadą przedstawiania "całości we fragmentach".

Mamy więc sceny-obrazy układające się w jednorodną całość, poddane filmowej poetyce narracji i montażu. Wszystko jest właściwie retrospekcją, odtworzeniem faktów. Już w pierwszej scenie widzimy Saszę Pankratowa, głównego bohatera, w drodze na zesłanie. Ale to przecież finał opowieści, więc spektakl jest fragmentaryczną rekonstrukcją zdarzeń wcześniejszych.

Ten sposób narracji stawia inscenizatora przed niezwykle trudnym zadaniem. Trzeba bowiem z jednej sceny na drugą całkowicie zmienić plan, przenieść akcję w inne miejsce. Reżyser przedstawienia Jacek Bunsch utrzymał koncepcję adaptatora znajdując środki teatralnego wyrazu zapewniające płynność wypowiedzi. Stało się to możliwe dzięki znakomitej scenografii Wojciecha Jankowiaka, który nie tylko poradził sobie z rozwiązaniem problemu zmian miejsca akcji, ale też znalazł dla poszczególnych obrazów interesujący wyraz plastyczny. Mamy więc na scenie pocztówkowy obraz Kremla na tle gwieździstego nieba, mamy ulice, mamy dworzec kolejowy i pędzący pociąg, wnętrza gabinetów i mieszkań. Imitacja dwóch ruchomych wagonów kolejowych, w zależności od ich ustawienia pełni różnorodne funkcje; jest fragmentem pokoju, celą więzienną, gabinetem. Przy całej umowności jest to scenografia bardzo realistyczna, tak bardzo, że ocierająca się o kicz. Jednak doskonale współbrzmi ona z realistyczną koncepcją całego przedstawienia, zwłaszcza zaś ze sposobem gry aktorskiej widocznie nawiązującej do metody realizmu psychologicznego, tak bardzo popularnej w Związku Radzieckim. W tym przypadku realistyczne środki wyrazu traktować należy jako bezpośrednie odwołanie do konkretnego programu artystycznego, do realizmu socjalistycznego, który właśnie w latach 30., dokładnie w czasie objętym akcją sztuki, staje się w Związku Radzieckim obowiązującą doktryną estetyczną.

Jest to więc przywołanie epoki, o której rzecz cała opowiada, jest także tej epoki plakatowy wizerunek estetyczny, ale przecież malowany subtelnie, bez wygłupów i przedrzeźniania, co jest prawdziwym ewenementem w naszej praktyce teatralnej i nie tylko. Dlatego zupełnie nie pojmuję czemu z tej konwencji wyłamuje się jedna, jedyna scena - scena zebrania grana w stylu farsy. To, że samo zebranie istotnie było farsą nie upoważnia do ośmieszania bohaterów, którzy ni stąd, ni zowąd stają się uczniami szkoły podstawowej. Był to dla mnie jedyny zgrzyt w tym wyważonym i bardzo precyzyjnym przedstawieniu, poważnie rozprawiającym o dramatycznym okresie historii, a jednocześnie podejmującym całkiem współczesną dyskusję na temat odpowiedzialności jednostki wobec społeczeństwa, historii i samego siebie.

Zespół aktorski Teatru Polskiego spełnił się wreszcie jako zespół. Za spore osiągnięcie Jacka Bunscha i Zygmunta Bielawskiego (współpraca reżyserska) uznać należy to, że poprowadzili aktorów równo, bez widocznych uchybień. Aktorska młodzież miała w tym przedstawieniu okazję do pełniejszej wypowiedzi i szansę tę wykorzystała.

Nie sposób omówić tu poszczególnych ról, więc może tylko wskażę na koncertowo zagraną scenę Sylwestra, gdzie każdy coś wniósł, czymś błysnął składając w ten sposób wspaniałą, zespołową etiudę.

Słowo należy się Miłogostowi Reczkowi grającemu rolę Pankratowa. Dziwna to postać, jakby bez wyrazu, jakby na drugim planie choć przecież w centrum uwagi. O ile wszyscy młodzi doskonale potrafili zindywidualizować swoje postaci pewną typowością, o tyle on jeden pozostał inny. I ma to swój głębszy sens. Pankratow to "każdy", to rola, do której każdy może być powołany, osądzony i skazany.

Mówię o równym poziomie aktorskim młodzieży, lecz przecież doświadczenie zawodowe takich wykonawców jak Stanisław Melski (Diakow), Bogusław Danielewski (Lipman), Edwin Petrykat (Riazanow), Wojciech Ziemiański (Solc) było nadto widoczne.

Przed niezwykle trudnym zadaniem stanął Igor Przegrodzki grający Stalina. Aktor stworzył postać wierną fotograficznie, wystudiowaną z kronik filmowych, chciałoby się powiedzieć autentyczną, ale przecież zagraną z rezonerskim dystansem. Był to Stalin pomnikowy a jednocześnie wręcz zabawny, jak np. w znakomitej scenie z Lipmanem.

I wreszcie postać matki w wykonaniu Danuty Balickiej. Mówię o niej na samym końcu, choć należy się jej pierwsze miejsce wśród wykonawców. Końcowa scena rozmowy matki z Riazanowem świetnie zagranym przez Edwina Petrykata zapada mocno w pamięć. Zresztą co tu pisać - wystarczy powiedzieć o brawach przy otwartej kurtynie. Wspaniała rola zagrana pozornie prostymi środkami, lecz z wielkim wyczuciem dramatyzmu.

W sumie obejrzeliśmy bardzo interesującą premierę. Trudno uznać ten spektakl za porywający, ale przecież nie powstał on z myślą zabawiania publiczności, czy też dostarczenia jej sensacji, raczej jest to próba politycznej dyskusji, gdyż utworu A. Rybakowa nie można przyjąć bezkrytycznie jako zbioru prawd objawionych lub obowiązujących.

I jeszcze jedno. Wydaje się pewne, że spektakl znacznie zyskałby na atrakcyjności, gdyby dokonać skrótów tekstowych. Mimo wszystko istnieje próg odporności psychicznej, którego przekroczenie nieuchronnie prowadzi do znużenia, zwłaszcza że materia utworu wymaga od widza wzmożonej koncentracji i uwagi. Toteż ani rzęsiste brawa publiczności, ani gratulacje Aleksandra Krawczuka i Zdzisława Balickiego złożone zespołowi po premierze nie powinny sprawić, że bohaterowie sobotniego wieczoru teatralnego popadną w samozadowolenie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji