Święta różnica płci
PIĘĆ godzin spędziła w fotelach Teatru Wielkiego publiczność na przedstawieniu "Parsifala", jeśli nie liczyć antraktów przy szampanie, koniaku i kanapkach. Grzmiały oklaski i zerwały się wycia protestu. Okazja zobaczenia na scenie arcydzieła Ryszarda Wagnera trafia się rzadko, nawet w najświetniejszych metropoliach kulturalnych. Zbyt wielki jest trud i ryzyko wystawienia słynnego dramatu muzycznego z powodu jego rozmiarów, licznej orkiestry i chórów, wymagającego obsady typowych głosów, stylu w którym śpiew raz skłania się do deklamacji a raz deklamacja do śpiewu, wiecznej i elastycznej zmienności tempa, wypunktowania sensu i nastroju długich monologów, naświetlenia zawilej symboliki.
W Warszawie obsada została skompletowana ze świetnych głosów polskich, śpiewających na scenach Wiednia, Dusseldorfu, Łodzi, Warszawy. Takie głosy jak Hanna Lisowska i Grzegorz Caban w rolach Kundry i Parsifala to luksus w teatrze operowym. Bas Włodzimierza Zalewskiego i baryton Zenona Kosnowskiego, ich urodzidziwa, sugestywna barwa adekwatnie zrasta się z postaciami Gurnemanza i Amfortasa. Forsowny, ale pełen napięcia był monolog Ryszarda Morki - Klingsora. Wśród Dziewcząt-Kwiatów pięknie zabrzmiał słynny sopran Zdzisławy Donat. Interpretację Wagnera, tak bliską najlepszych osiągnięć, takie brzmienie chóru i orkiestry - dyrygował Antoni Wicherek - można usłyszeć tylko w bardzo dobrych teatrach.
Legendy, cnoty i relikwie chrześcijańskiego rycerstwa są tu - podobnie jak celtyckie i germańskie mity w "Pierścieniu Nibelunga" - tylko pretekstem do rozwinięcia romantycznej filozofii na rusztowaniu symboli i metafor. Są dalszym ciągiem zadumy wielkiego kompozytora nad naturą człowieka i wizją przyszłości gatunku ludzkiego. Parsifal symbolizuje czystość i nieświadomość natury, nie wie kim jest, jak się nazywa, nie ma świadomości zła, zabija łabędzia dla przyjemności zabijania. To dziecko natury nie wie nawet do czego służy różnica płci. Rozpowszechniły się opinie, że "Parsifal" nie jest dziełem chrześcijańskim, tylko metaforą modnej myśli romantycznej, że sztuka przyszłości stanie się nową religią, która oczyści moralnie i przeobrazi duchowo ludzi. Intryga koncentruje się na kulcie czystości, jakby miłość fizyczna była najcięższym grzechem. Nie należy jednak brać tego dosłownie, bo ten grzech jest tylko symbolem konsumpcyjnego nastawienia do życia, postawy, która zostanie pokonana dzięki oczyszczającemu działaniu sztuki przyszłości.
Niemiecki reżyser Klaus Wagner i scenograf Thomas Pekny ograniczyli chrześcijańskie zabarwienie dzieła. Zamiast chrześcijańskich rycerzy scenę zapełnia bractwo jakby zebrane z różnych sekt religijnych, zamiast kielicha z krwią Chrystusa pojawia się odwrócona piramida szklana, zamiast średniowiecznych zamków geometria rusztowań. Ta koncepcja inscenizacji ma swoje mocne racje, wnika w prawdziwe intencje kompozytora, ale spiętrza kontrapunkt nowych symboli. Obrazy na scenie są zrealizowane w odpychającej estetyce, od żelaznych rusztowań przypominających budowę mrówkowców do farbkowanych i kanarkowych odcieni nieba i łanów zboża. Konstrukcje żelaznych rur przeżyły okres szalonej mody w scenografii, ale nie ma nic gorszego niż fason, który właśnie przestał być modny. Za to rozebrane Dziewczęta-Kwiaty i całkiem nagie striptizerki za szybą w drugim akcie wywołują mocniejsze wrażenie niż dzielnice seksu w Amsterdamie czy Hamburgu i w dodatku tak świetnie śpiewają. Ten śmiały i efektowny akt na pewno warto zobaczyć.