Triumf Wagnerowskiej muzyki
Zapowiedzianej już dawno premiery Wagnerowskiego "Parsifala" w warszawskim Teatrze Wielkim oczekiwano, powiedzieć trzeba, z wyjątkowym napięciem, zarówno w samym zespole Teatru, jak i w szerzej rozumianym środowisku artystycznym, a także pośród rzeszy co bardziej świadomych "zwykłych" miłośników sztuki operowej. Nie tylko dlatego, że "Parsifal" to jedno z najwspanialszych arcydzieł w dziejach dramatu muzycznego, a od ostatniego jego wykonania na warszawskiej scenie mijało właśnie już ponad pół wieku; przede wszystkim dlatego, że przygotowującemu tę premierę Teatrowi przychodziło oto zmierzyć się z artystycznym zadaniem najtrudniejszym bodaj od czasu wystawienia tu całego "Pierścienia Nibelunga" - a może nawet trudniejszym jeszcze przez to, że przedstawienie "Parsifala", w odróżnieniu od "Pierścienia", zrealizowane być miało wyłącznie polskimi siłami, jakkolwiek przy udziale artystów od lat zasilających swymi talentami sceny za granicą.
Ryzyko było zatem ogromne, a niepokój zrozumiały - różnych się bowiem rzeczy można tu było obawiać. Tymczasem zaś muzyczno-wokalny rezultat przeszedł wszelkie oczekiwania. Rozmiłowany z dawna w Wagnerze i mający już za sobą udane realizacje "Tannhausera" oraz "Holendra tułacza" Antoni Wicherek stał się z czasem w tej dziedzinie naprawdę wybitnym specjalistą. Poprowadził też przedstawienie "Parsifala" znakomicie, z powodzeniem panując nad gigantyczną formą tego arcydzieła (żywsze aniżeli zazwyczaj się to słyszy, tempa, zwłaszcza w niektórych partiach I aktu, przyczyniły się do większej jej zwartości) i przekazując słuchaczom przenikający je klimat pełen żarliwości i skupienia. Dawno już nie słyszeliśmy tak pięknie grającej orkiestry Teatru Wielkiego (włączając tu również solenne chorały instrumentów blaszanych); wspaniale też śpiewały przygotowane przez Bogdana Golę chóry, z których jeden (dyrygowany przez samego chórmistrza) umieszczony został na okalającym widownię najwyższym balkonie - przez co wydawało się, że śpiew ten otacza słuchacza ze wszystkich stron, jak by sobie tego zapewne kompozytor życzył.
A soliści, którym powierzył on przecież ogromne i niezwykle trudne partie (najbardziej może jeszcze oszczędzając tytułowego bohatera)?
Otóż przedstawienie "Parsifala" pokazało wyraźnie, iż nie tylko w przeszłości, ale również i teraz możemy się poszczycić gronem znakomitych śpiewaków wagnerowskich - tyle że trzeba ich było na taką właśnie okazję z różnych, odległych nieraz stron zwoływać. Zenon Kosnowski, od dwudziestu z górą lat ceniony solista Nadreńskiej Opery w Dusseldorfie, uhonorowany ostatnio zaszczytnym tytułem "Kammersangera", okazał się doskonałym, pełnym dramatycznego wyrazu Amfortasem. Najpotężniejszą rozmiarami partię starego Gurnemanza szlachetnie i stylowo kreował Włodzimierz Zalewski, przez szereg sezonów śpiewający w Gelsenkirchen, a ostatnio związany z Teatrem Wielkim w Łodzi. Ujmujący zarówno dźwięcznym i mocnym głosem tenorowym, jak i odpowiednią do charakteru roli młodzieńczą aparycją Grzegorz Caban, artysta wiedeńskich teatrów operowych, z pełnym powodzeniem wcielił się w postać tytułowego bohatera (był to notabene jego polski debiut!).
I wreszcie - mająca już w swym dorobku artystycznym liczne wagnerowskie role na scenach niemieckich i w Metropolitan Opera (o Warszawie już nie mówiąc) Hanna Lisowska dała w arcytrudnej roli Kundry - owej przedziwnej, tajemniczej istoty o dwoistej naturze, "trwożliwej dziewki" kornie służącej rycerzom Graala i zarazem groźnej kusicielki o nieodpartym uroku, nie podlegającej zwykłym prawom czasu i przestrzeni - piękną, dojrzałą kreację, zarówno wokalno-muzyczną, jak sceniczną. Jako złowrogi czarownik Klingsor z powodzeniem wystąpił Ryszard Morka, zaś w partii Titurela (widocznego na froncie sceny, co raczej rzadko bywa praktykowane) pięknie brzmiał głęboki bas Mieczysława Miluna. Także i w mniejszych partiach Dziewcząt-kwiatów ze szczerą satysfakcją słuchało się śpiewu Zdzisławy Donat oraz Grażyny Ciopińskiej. Dzięki takim wykonawcom muzyka Wagnera odniosła w warszawskim Teatrze triumf zupełny.
Ale ocean wspaniałej muzyki to dopiero jeden z elementów (nawet jeśli przyjmiemy, że najważniejszy) tego niezwykłego dzieła, nazwanego wszak przez twórcę "uroczystym misterium scenicznym". Drugi bardzo istotny element stanowi treść dramatyczna i zawarte w niej rozmaite przesłania autorskie (że niektóre z nich budzą dzisiaj niejakie wątpliwości - to rzecz inna). Mamy tu więc wątki prastarej legendy o świętym Graalu, oplecione - jak to u Wagnera - myślami i rozważaniami wywiedzionymi z rozmaitych nurtów filozoficznych, w tym także z filozofii Wschodu. Są tu myśli o życiu i o świecie, o cierpieniu i jego sensie, o złożoności kobiecej natury, przejawia się umiłowanie przyrody, przepięknie odmalowane zwłaszcza w słynnym "Cudzie Wielkopiątkowym". Mimo tylu skomplikowanych i trudnych problemów zasadnicza treść dramatu rysuje się w "Parsifalu" jasno i prosto - pod warunkiem wszakże, iż kolejne sytuacje sceniczne ukazane będą w przedstawieniu również jasno i czytelnie, wynikając logicznie z tekstu sztuki oraz dodatkowych wskazań autorskich. Obiecywał to zresztą reżyser warszawskiego spektaklu słowem i na piśmie w drukowanym programie. A tymczasem - cóż widzimy?
Akcja sztuki powinna rozpoczynać się, gdy strzegący drogi do zamku Graala rześki starzec Gurnemanz budzi o świtaniu giermków, którzy śpią twardo miast czuwać tu przez noc. W naszym jednak przedstawieniu Gurnemanz wkracza na scenę wraz z nimi; jakiż więc sens mają jego słowa "Obudźcie się przynajmniej o porannej jutrzence"? W dodatku - choć ma to być blady świt - na scenie panuje jasność pełnego dnia, zaś w głębi widać łan dojrzałego zboża (kto u licha uprawia je w tym leśnym pustkowiu?). To zresztą można by jeszcze darować - gorzej, gdy w akcie trzecim widzimy owo zboże już zżęte i porządnie ustawione w snopkach, choć przecież ma to być dzień Wielkiego Piątku, czyli wczesna wiosna, kiedy przyroda cała budzi się dopiero do życia. Dalej - słynne "Patrz, synu mój: przestrzenią stał się czas" nie poruszyło jakoś wyobraźni reżysera; natomiast niesiony do ożywczej kąpieli (u jakiegoś czystego zdroju bądź w leśnym jeziorze) cierpiący Amfortas znika nie wiadomo czemu w głębokim lochu. Osobliwe zachowanie członków Graalowego bractwa wskazuje, iż jest to społeczność chora, społeczność, która zatraciła sens swojego istnienia oraz działania i tylko z zewnątrz oczekuje ratunku - i to rozumiemy; trudniej natomiast dojść, czemu owi rycerze wyglądem swym przypominają słowiańskich kmieci? I czemu wspaniała świątynia przybrała kształt otaczających scenę rusztowań, przysłoniętych w ostatnim akcie zgrzebnymi płachtami? A już konia z rzędem temu, kto się domyśli, że spadająca z góry w pierwszym akcie biała płachta ma być ustrzelonym przez niesfornego młodzika łabędziem, że sięgający od podłogi do sufitu ogromny ostrosłup to mistyczny kielich Graala, a zjeżdżający na lince spod powały i odczepiany spokojnie od tej linki przez bohatera metalowy drążek, to święta włócznia, którą właśnie cisnął w niego zły czarownik. Dalej: włócznią tą powinien bohater uczynić znak krzyża - znak dla odpędzenia bądź zniweczenia złych mocy, zrozumiały i oczywisty także dla niewierzących; zamiast tego jednak, przytrzymując włócznię, zakłada on ręce na piersi, przez co powstaje figura z trudem tylko krzyż przypominająca, złego czarownika zaś bohater nie unicestwia tym symbolicznym znakiem, ale po prostu... dusi go własnymi rękami. Inny symboliczny znak to w trzecim akcie umycie nóg bohaterowi przez Kundry - znany nie tylko z Ewangelii znak pokory i chęci służenia; jednakże na warszawskiej scenie bohater zostaje rozebrany niemal do naga i umyty... w całości, co już, rzecz oczywista, staje się zwykłym zabiegiem higienicznym pozbawionym symbolicznej wymowy...
To tylko niektóre z licznych udziwnień, jakimi uraczyli warszawską publiczność niemiecki reżyser Klaus Wagner i współpracujący z nim scenograf Thomas Pekny. Pytanie: czemu mają one służyć i czy były potrzebne właśnie tutaj, gdzie "Parsifala" nie oglądano od tak dawna i gdzie widzom nie znającym w większości języka niemieckiego należało dzieło pokazać raczej "po bożemu", w sposób, jak się już rzekło, maksymalnie czytelny? Trudno bowiem przypuszczać, że wymyślono je głównie dla zabłyśnięcia przed niemiecką publicznością, która to przedstawienie ma oglądać podczas gościnnych występów naszego Teatru Wielkiego... Choć i w Niemczech wszelkie "oryginalności" powinny mieć logiczne uzasadnienie.
A tak niewiele, jak się zdaje, brakowało, abyśmy mieli w naszym Teatrze wagnerowskie przedstawienie doskonałe pod każdym względem...