Artykuły

Pułapka taniej psychologii

- Dlaczego ją zabiłeś? - pyta porucznik śledczy. - Bo chciałem jej pomóc - odpowiada bohater dramatu. Rzecz rozgrywa się sześćdziesiąt lat temu z górą, w ciężkich czasach Wielkiego Kryzysu, podczas morderczego konkursu-maratonu tańca w Kalifornii.

Co nam przypomina powyższy krótki dialog? Pomyślmy tylko: taki Mersault, bohater "Obcego" Alberta Camusa, zabił, bo było palące słońce. Bohater wojennego opowiadania Jerzego Andrzejewskiego "Przed sądem", postawiony przed niemieckim plutonem egzekucyjnym, denuncjuje swego przyjaciela z miłości do niego; sam nie chce umierać samotnie i nie chce również, by ów umierał samotnie. We wszystkich tych przypadkach problemem głównym jest nadzieja - lub też jej brak - na to, że w życiu człowieka liczy się coś więcej niż tylko sama egzystencja Bohaterowie ci wyzywają więc i prowokują nadzieję. Rzucają wyzwanie niebu. A nuż się odezwie, potwierdzi, że istnieje? Lecz niebo uparcie milczy. I to jest główny problem filozofii egzystencjalistycznej. Jesteśmy sami, sami odpowiadamy przed sobą, i sami coś musimy z tym swoim życiem zrobić. Decyzja należy do nas, tylko do nas. Wspaniałe perspektywy dla literatury i dla teatru.

I tylko jeden szkopuł w tym wszystkim, czysto artystyczny. Nadzwyczaj wielu pisarzy, którzy się choćby otarli o nurt egzystencjalistyczny, lubi stawiać swych bohaterów w sytuacjach skrajnych, laboratoryjnych, sztucznych, a czasem wręcz nieprawdopodobnych. I zawsze wtedy gdzieś w pobliżu się czai niebezpieczeństwo, że przy odrobinie przesady, lub tylko przy "niedostrojeniu się" odbiorcy do fali, na której nadaje autor, dramat zmieni się w melodramat, tragedia - w kiepski musical lub nawet w farsę. A że dziś o przesadę nietrudno - teatr powszechnie cierpi od najtańszego psychologizmu. Aktorzy stroją miny i ma to już znaczyć, że coś przeżywają. Publiczność daje się nabrać i woła "dobrze grają!"

Mersault, wspomniany "Obcy", bohater Alberta Camusa, zabił, bo było palące słońce, prawda? Camus włożył wiele wysiłku, by potraktować postać "Obcego" z należną sprawie powagą i powściągliwością. Lecz kiedy w filmie Viscontiego objął tę rolę Mastroianni, który zapragnął ją "zagrać" i nasycić

"życiem", delikatna otoczka filozoficzna prysła, zaś monologi o dramacie istnienia wygłaszane przez tego aż nadto żywego człowieka z krwi i kości, zabrzmiały pretensjonalnie. Zamiast zagadki człowieka objawiła się tylko ludzka nędza i kabotyństwo.

Podobnie się rzeczy mają z "Czyż nie dobija się koni" Horacego McCoya, autora uważanego za prekursora egzystencjalizmu w literaturze amerykańskiej. Twórca olsztyńskiej inscenizacji tej powieści, Tomasz Dutkiewicz, balansuje na bardzo cienkiej linie, tylko z trudem zachowując równowagę między powagą a melodramatem. Lecz to już bardzo dużo, jak na gusta w dzisiejszym teatrze.

Przedstawienie ma dobry rytm i tempo. Tłum tańczy pod okiem organizatora imprezy (gra go Marian Czarkowski), coraz bardziej znużony wyścigiem po tysiąc dolarów nagrody dla tego, kto najdłużej wytrzyma. Na tle zbiorowym - epizodyczne sylwetki uczestników maratonu. W przerywnikach - Magdalena Woźniak z dramatycznym nerwem śpiewa piosenki z lat trzydziestych, akompaniuje zaś jej, również na scenie, pianistka Natalia Korniejewa. Odgłos zmęczonych, przyspieszonych oddechów, wzmagający się za każdym nawrotem, współtworzy sugestywny klimat przedstawienia.

Z boku sceny, przy barze, rozgrywa się kilka zabawnych scenek charakterystycznych. Prym wiedzie tu Irena Telesz w roli rozerotyzowanej pani Layden, pojawiają się dwie groteskowe obrończynie "wartości moralnych" (Lubomira Tarapacka i Janina Szczerbowska) usiłujące rozpędzić tańczące towarzystwo, pod koniec wkracza na scenę Stefan Burczyk w epizodzie kompletnie pijanego pastora Gildera udzielającego ślubu parze uczestników maratonu. Groteska broni się na ogół sama, i dobrze, w każdym rodzaju teatru i literatury.

Tymczasem na proscenium toczą się dialogi, mające rzucić światło na pytanie dlaczego jedna z uczestniczek tanecznego maratonu odmówiła dalszego udziału w życiu. Czyli: w bezustannej, szalonej gonitwie za nadzieją na sukces. I zdołała przekonać swojego partnera, by jej w tym pomógł - strzałem z pistoletu.

Najlepsza moim zdaniem robota reżysera - a i biorących tu udział aktorów - to scenki, w których do dialogu pomiędzy porucznikiem śledczym Stedna (Artur Steranko) a zabójcą dziewczyny Syvertenem (Stanisław Krauze) włącza się ona sama, już nieżyjąca (Joanna Fertacz). Uzyskujemy w ten sposób efekt fantasmagorii, najwłaściwszy, jak sądzę, dla przedstawianej sytuacji. Są sprawy egzystencjalne, które winny pozostać w sferze umownej, literackiej, otwarte i wibrujące, niewypowiedziane do końca. I tak, jak to ustawił reżyser, to chyba najlepsze wyjście z sytuacji.

Są również w tym tekście rzeczy, z którymi czas obszedł się bardzo okrutnie i z którymi nie bardzo jest co począć. Nie do zniesienia okazuje się każda wycieczka autora na teren psychologii stosowanej według schematu do reszty już dziś ogranego przez wszystkich amerykańskich autorów literatury masowej. A mianowicie: kiedy tylko bohater ma problem, to zaraz mu się zbiera na wspomnienia z lat dziecinnych... Zwierzenia, jakie w związku z tym Artur Steranko zmuszony jest wygłaszać przy barze, na temat konia, którego trzeba było zastrzelić, by się nie męczył, brzęczą najtańszą sztancą; jedyna racja ich bytu to fakt, że pochodzi z nich tytuł utworu... Tym niemniej trzeba oddać Sterance sprawiedliwość, że maksymalnie udało mu się stonować pretensjonalność tych kwestii. Z podobnym zresztą umiarem podchodzą do swych dialogów uczestnicy dramatu na proscenium. To jedyne, co mogą zrobić, by nie popaść w nieuniknioną śmieszność melodramatu.

I tak to jest z owym psychologicznym i egzystencjalistycznym teatrem, który ongiś robił takie wrażenie, a dzisiaj, w moim odczuciu, mocno już myszką trąci.

Rszę o tym, bo uważam że jak na ten materiał literacki, reżyser Tomasz Dutkiewicz wykonał świetną robotę. Lecz w imię czego? Bo chyba nie chciał jednak poprzestać na stwierdzeniu, że zły kapitalizm i pogoń za pieniądzem wiodą do zguby? Albo że Wielki Kryzys lat międzywojennych był rzeczą nieprzyjemną? Nam to mówić? Dziś? Tutaj? Dlatego, że taki temat jest teraz "na fali"? Gdyby tylko o to chodziło, polecałbym raczej Dickensa. Od dawna podejrzewam, że ten staruszek więcej wiedział o życiu niźli niejeden z nas.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji