"Ołtarz wzniesiony sobie"
Na widowni panowała, zwłaszcza wśród młodych widzów swego rodzaju ekscytacja. Współczesny tekst, dotykający zwrotnych momentów naszej historii, w które wpisana jest biografia niejakiego Piotra M., sprawia na pierwszy rzut oka wrażenie rzeczy niesłychanie odważnej czy też obrazoburczej. Kto zna twórczość Ireneusza Iredyńskiego ten wie, iż autor lubi posługiwać się słownictwem dosadnym, żeby nie rzec - wulgarnym. Młodzi widzowie, właśnie te zewnętrzne warstwy utworu skłonni są przyjmować za obraz prawdy o naszych czasach, o naszym dziś, przedstawiony na scenie.
Sztuka Iredyńskiego "Ołtarz wzniesiony sobie", to opowieść o człowieku małym i zakłamanym, ale sprytnym i inteligentnym umiejącym wykorzystać dogodna okazje do zrobienia kariery. Jego amoralność doprowadzona do absurdu, staje się w końcu powodem klęski, dewiacji psychicznej, doprowadzającej Piotra M. Do samobójstwa. Opowieść rozpisana jest na kilkanaście epizodów, a każdy z nich sprawia wrażenie ilustracji do tezy przyjętej przez autora. Doświadczenia życiowe bohatera sztuki Iredyńskiego obracają się w wąskim środowisku inteligenckiego piekiełka gronie mniej lub bardziej udanych poetów, artystów, urzędników wreszcie. Ich wiedza o współczesności wzbogacana raz ułamkowymi faktami raz kawiarnianymi plotkami, a także i sloganami, innym znów razem zdarzeniami pokazywanymi z fotograficzną konkretnością w żaden sposób nie chce się złożyć w jakiś spójny, całościowy obraz kraju. w którym toczy się akcja.
Właściwie każdy epizod mógłby być punktem wyjścia do odrębnej sztuki teatralnej. W tym nagromadzeniu różnorodnej materii, w tym nasyceniu drastycznych sytuacji, kryje się metoda pisarska Iredyńskiego, zamiar skonstruowania takiego świata który w sposób metaforyczny odnosiłby naszą rzeczywistość do podstawowych wartości etycznych, filozoficznych i społecznych. Lecz przynajmniej w moim odczuciu - wszystkie te zabiegi kończą się połowicznym sukcesem. Oczywiście trzeba docenić wysiłek autora, podejmującego niezwykle trudne i jeszcze nie mające - odpowiedniego do swej rangi - artystycznego przetworzenia w literaturze i sztuce historyczne już dzisiaj wydarzenia naszej współczesności, oznaczane takimi datami, jak rok 1956, 1968, 1970. Jeśli nie udaje się spojrzeć autorowi na historie w całej jej złożoności, tak od strony faktów, jak i ludzkich emocji, jeśli za dużo chce powiedzieć czy nawet wszystko w jednym scenicznym utworze, to przecież i tak praca jego ma tę wartość, że oczyszcza pole dla przyszłych dojrzałych dzieł czy arcydzieł na ten temat. Być może ma je Iredyński przed sobą.
Oglądajmy wiec teraz w teatrze jego sztukę z dystansem i świadomością jej artystycznych i treściowych ograniczeń, taką jaką ona jest. Postać bohatera winna scalać wszystkie epizody, dramat powinien rozgrywać się w nim i poprzez niego. Niezwykle trudne zadanie dla aktora. Nie można zarzucić STANISŁAWOWI KWAŚNIAKOWI, grającemu Piotra M., braku zrozumienia istoty psychiki i mentalności tego człowieka. Gra go w sposób poprawny. Ale poprawność w tym wypadku to za mało lub nawet bardzo mało. Nie może ona bowiem być dla widza intelektualnym i emocjonalnym spoiwem spektaklu. Wydaje się że artysta nie zdołał znaleźć sposobu na to, aby w kolejnych epizodach prezentujących bohatera w sytuacjach i kontaktach z różnymi ludźmi, w różnym czasie, być innym, pokazać każdy rodzący się "minidramat" przy jednoczesnym uzmysławianiu widzowi tego "wielkiego", niejako nadrzędnego, komedio-dramatu jego życia.
Mam wrażenie, że dlatego wzajemne zetknięcia Kwaśniaka z innymi partnerami wykazywały tu i ówdzie brak aktorskiej - jak to się żargonowo mówi - kontaktowości. Z kolei nie wszyscy partnerzy tego aktora dobrze się czuli w scenicznej miniaturze, którą w gruncie rzeczy było każde ich wejście - przecież jednorazowe - na scenę. Wiadomo, że nawet doskonali aktorzy, jeśli nie mają doświadczeń estradowych, radzą sobie z tym nie najlepiej. Tym razem więc ratowali się swoim dobrym, zawsze warsztatowo sprawnym aktorstwem - Wirgiliusz Gryń (Olewon), Zbigniew Józefowicz (Bikor) czy Ewa Mirowska (Kyle), innym wiodło się gorzej. Autentycznym majstersztykiem natomiast, właśnie miniatury scenicznej, była rola Tartyka zagrana przez Ryszarda Kotysa. Kilka minut na scenie i... pojawił się człowiek, przejmujący w swym żałosnym tragizmie, postać prawdziwa w każdym ruchu, geście i spojrzeniu.