Artykuły

Bieda z tym Słowackim

Ze Słowackim na scenie jest sporo kłopotów. Stało się coś, co sprawiło, iż dzieła romantyzmu wieszczego starzeć się zaczęły w tempie zawrotnym. Jeśli je coś chwilami ożywia, to aluzje niepodległościowe. Miejmy jednak nadzieję, że ten ich aspekt stał się już tytko historią. Tak, jak do historii - bez wątpienia - należą ich przesłanki ideowe. Wiara, że Polska, choć biedna i słaba docześnie, duchem zatriumfuje nad materialnymi mocami świata, pokrzepiać mogła chyba sto lat temu z okładem; dziś nie może służyć nawet ku pociesze, tak jasne się stało, że czyn cywilizacyjny jest niezbędnym warunkiem istnienia. Przeświadczenie o niższości kulturalnej sąsiadów rozbija się o dynamikę kraju, który od łapci doszedł do sputników. A różni mężowie opatrznościowi, króle-duchy i wieszcze harfy tyle znaczą w erze atomu, świadomie kierowanych procesów masowych itd., ile lance ułańskie przeciw czołgom w 39-tym. Nawet wiedza naszych romantyków o zbrodni, nie uboga przecież, wydaje się prostoduszna, jak widzenia przestraszonych dzieci. Znali oni bowiem tylko zbrodnię z namiętności, popełnianą jak gdyby w ferworze walki; obca im była wiedza o zbrodni systematycznej, masowej, dokonywanej dla potrzeb systemu z rozmysłem, bez osobistej zaciekłości w stosunku do ofiar. Groza romantyków nie wstrząsa nami; a zdarza się, że śmieszy... Symbole romantyczne są niecelne lub naiwne: przewrotne zawiłości naszego wieku przerosły ich szlachetną prostnduszność. Odarte z prawdy, stoją w światłach afektacji i patosu. Wypuszczone z kart książek na scenę, błąkają się te romantyczine mary po drogach obcej sobie współczesności, bezcieleśniejsze o anachroniczność.

Toteż "Lilię Wenedę" wystawić da się na Scenie Szkolnej - i tylko na Scenie Szkolnej, której zadaniem jest popularyzacja literatury narodowej wśród młodzieży. A i to tarapaty dla reżysera straszliwe, choć pokusa wielka: a nuż uda się zrobić żywe przedstawienie Słowackiego? Nie z "Lilii Wenedy", niestety. Naczelne zadanie inscenizacyjne nie polega tu bowiem, na tym, by osiągnąć mocny wyraz, lecz na tym przede wszystkim, by stuszować - zgodnie z wymogami współczesnej wrażliwości - niedomogi tekstu. Nie tyle chodzi o dodatni rezultat przedsięwzięcia, ile o sprowadzenie do zera jego wad organicznych. Co nie jest bynajmniej takie łatwe, ponieważ na każdym kroku połypuje tu podstępne oczko parodii...

Oto dostojny starzec z harfą płaczliwie obnosi swą starczą godność i królewskość, za co okrutni ludzie skazują go na coraz nowe tortury; zaś przemyślna córa, anielska i czysta, po trzykroć ratuje go od śmierci. I sama ginie wreszcie, ocalając starcowi wieszczą harfę, a starzec, uprzednio już oślepiony, pada martwy na trumnę ze zwłokami, hohaterskiej dzieweczki. Okrucieństwa są bardzo wymyślne, a trup pada gęsto. Ten nadmiar brutalności i szlachetności, nagromadzenie efektów grozy i anielstwa - grozy celebrującej własną groźność i anielstwa, celebrującego własną anielskość - a wszystko uwikłane w patetykę symboli, podminowane jest katastrofą śmieszności... Czczę Słowackiego; także w "Lilii Wenedzie" są formuły, godne wielkiego poety: czas jednak zrobił swoje. I "Lilla Weneda" brzmi dla nas, jak gigantyczna Zielona Gęś.

Reżyser rozpaczliwie próbuje tuszować nietakty autora. Okrucieństwa przenosi w sferą poetyckiej umowności; tony afektowane przycisza, w rozbłyskanej poetyczności szuka surowego konturu znaczeń; i przemeblowuje sens całości. "Lilla Weneda" staje się sztuką o obłędzie wojny i eksterminacji. Obydwie strony walczące hołdują fanatyzmowi i szaleństwu. Jest tylko jeden człowiek, który wśród powszechnego obłędu zachowuje zdrowy rozsądek i rozum praktyczny, doraźnie humanitarny. To śmieszny, tchórzliwy sługa Ślaz. Jego groteskowa kazuistyka, mająca na celu ocalenie własnej głowy, wśród surm bojowych i zmagań o wartości ogólne brzmi przekonywająco. Tak więc Ślaz awansował na bohatera pozytywnego. I pozytywistycznego.

Te zabiegi reżyserskie, którym nie sposób odmówić słuszności, nie mogą dać jednak należytego rezultatu. Tekst ciągnie w swoją stroną, a fabuła pozostaje w sprzeczności z apoiogią Slaza. W najlepszym razie to, co niewspółmierne z naszą wrażliwością, sprowadzono do zera. Ograniczono minusy. Co w rzeczonym wypadku stanowi tyle, że na plusy brakło już miejsca.

Górkiewicz usiłował zagrać "Lillę Wenedę" poważnie. Przedsięwzięcie ambitne i naiwne, gdyż z góry skazane na niepowodzenie. Można by oczywiście wystawić "Lillę Wenedę" parodystycznie, jako rodzaj "Ubu-króla". Byłoby to jednak - zdaniem moim - zbyt łatwe pastwienie się nad narodową tradycją. I przez łatwość swoją nieopłacalne. Ale można by spróbować grand gignolu: teatru atrakcji makabrycznych. - Wszystkie okroproości trzeba by wtedy wybić, wypieścić - nadać im wyraz dosłowny, życiowy. Czerwona ciecz winna lać się po scenie strumieniami, a dziatki Lecha i Gwinony winny bawić się wyłupionymi oczami Derwida. I owa niewinna, biała Lilla, zbłąkana w tym straszliwym świecie. Niezdrowe, by to były dreszcze, ale pietyzm zostałby zachowany. Romantyczna wyobraźnia wieszczów ciążyła ku strefom perwersji, którą to perwersję przestano za perwersję uważać, gdyż oddawali ją na usługi patriotyczne. Ale nie przystoi wydobywać ją a przedstawieniu, przeznaczonym na użytek młodzieży szkolnej.

Pochwała należy się M. Cebulskiemu za Ślaza, choć wyrazistość tej roli zawdzięczamy zarówno Słowackiemu, jak i funkcji jej w przedstawieniu. Pochwała należy się H. Żaczek za Lillę - za samo to, iż drażniące słodyczką cechy tej postaci ograniczyła do minimum. A. Kruczyński bardzo męczył się jako Derwid, czym nie okupił od męki widowni. K. Meyer została etatową wieszczką Teatru Słowackiego - jej Roza Weneda była powtórzeniem Kasandry z "Troilusa", równie demonicznym i afektowanym. Św. Gwalbert R. Stankiewicza nie bardzo wiedział, czy ma być śmieszny, i dobroduszny, czy też posępny i zacięty. Lech W. Zatwarskiego dość żywy, ale i dość zielony - rola ta przekonywa w tekście, a aktor niewiele dodał od siebie Gwinona - kto wie, czy nie najciekawsza z ról w całej sztuce, - zagrana została przez L. Castori na jednej strunie, i to nie najdźwięczniejszej.

Scenografia U. Gogulskiej wtórna po różnych Szajnach i Kantorach. Ale sensowna. I stwarzająca pełną wizję sceniczną. Trafne jest wydobycie różnic cywilizacyjnych pomiędzy walczącymi obozami - żelaźni i geometryczni Lechici oraz jakby roślinni, ukształtowani na wiór form organicznych Wenedzi. Nad terenem akcji zawieszone poszarpane kształty, niby zastygłe w powietrzu odłamki i strzępy wywołane eksplozją.

Klimat przedstawienia walnie wspiera muzyka A. Żulińskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji