Teatr!
Atmosfera, która wytworzono wokół "Ludus Danielis" w warszawskiej operze, złośliwemu obserwatorowi przywieść może myśl o ucieleśnieniu się rodzimej parafiańszczyzny i prowincjalizmu. Widownię zapełnia wciąż ta sama publiczność: znajomi wykonawców, grupy kleryków i zakonnic oraz parafianie, którzy przychodzą tutaj ze swoimi proboszczami. Słabo rozreklamowane przedstawienia odbywają się z rzadka i nieregularnie, zaś, jak mogłem się zorientować, spektakl ten nie figuruje też w żadnych planach wyjazdowych stołecznej opery. Odnosi się wrażenie, że Teatr Wielki nie rozpieszcza zbytnio "Ludus Danielis", spektaklu, który jeden z recenzentów, nie bez pewnej słuszności obwołał największym powojennym sukcesem warszawskiej opery. Pomysłodawcą całego przedsięwzięcia jest Marcin Szczyciński, szef młodego męskiego zespołu wokalnego "Bornus Consort". Członkowie tej grupy wzięli na swoje barki trud wykonania, zaś do podjęcia obowiązków reżysera nakłoniono Hannę Chojnacką, która na co dzień jest nauczycielką tańca charakterystycznego w warszawskiej szkole baletowej.
"Ludus Danielis" to na tyle udany eksperyment organizacyjny i artystyczny, iż moim zdaniem zbrodnią byłoby wydanie go w ręce operologów i krytyków muzycznych. Mogłoby zdarzyć się bowiem, że zasłuchani w muzykę zapomną o stronie teatralnej tego przedstawienia. Rozdzielanie teatru operowego na teatr i muzykę przypomina kiepski dowcip - panie na lewo, panowie na prawo, i dla wielu uszu brzmieć musi bluźnierczo. Wyjątkowo jednak w przypadku "Ludus Danielis" spróbujmy dostrzec w operze przede wszystkim teatr. Okazja po temu niebłaha; mamy bowiem oto do czynienia z jedną z pierwszych w naszym kraju ambitnych realizacji współczesnego teatru religijnego.
Sceniczne inscenizacje utworów religijnych wiążą się w Polsce z nazwiskami Leona Schillera i Kazimierza Dejmka, z których każdy na swój sposób starał się je przyswoić współczesnemu teatrowi. Schiller widział średniowieczne misteria poprzez tradycje teatru ludowego, Dejmek poprzez plebejską staropolszczyznę. "Ludus Danielis", czternastowieczny francuski dramat liturgiczny, wnosi z sobą treści zupełnie nowe, już choćby tylko poprzez to, że wychodzi poza granice skądinąd wielce pożytecznej "Antologii dramatu staropolskiego". Od czasu swej nowożytnej prapremiery w Nowym Jorku w 1958 roku, przygotowanej przez Martina Erowne'a, "Gra o Danielu" stanowi prawie sztandarową pozycję w repertuarze współczesnego teatru religijnego. Teatru, w którym, szczególnie po ostatniej wojnie, środowiska katolickie na całym świecie poszukują możliwości pełniejszego przeżycia liturgii, poprzez wzbogacenie jej o pierwiastki dramatyczne. Owocem tego rodzaju poszukiwań jest niezmiernie aktywny rozwój teatru religijnego i parareligijnego, który zawrzeć można z jednej strony między rekonstrukcjami średniowiecznych misteriów a wielkimi broadwayowskimi musicalami w stylu "Jezus Christ Superstar" czy "Godspell", z drugiej.
Warto, być może, tutaj przypomnieć, że kilka lat temu polski teatr padł ofiarą fałszywego zrozumienia roli teatru w religii. Teatr opętany szałem doścignięcia współczesności zaczął wykorzystywać elementy obce jego strukturze - fragmenty liturgii, przedmioty kultu. Na scenie udzielano tłumom komunii świętej, odczytywano fragmenty Ewangelii, bywało też i tak, że podczas spektaklu oczom gromadzonych widzów ukazywał się "jak żywy" Ojciec Święty. Wszystko to jednak brzmiało wielce fałszywie i miało posmak profanacji. Sceny teatru nie da się zamienić w nawę kościoła. Wbrew efektownym koncepcjom msza daleka jest od przedstawienia teatralnego, prawy wiary nie stanowią jedności ze sprawami sztuki.
"Ludus Danielis" w warszawskiej operze zaprzecza tego rodzaju zarzutom. Subtelnie połączono tutaj oryginalny kształt teatralny przedstawienia z walorami religijnymi. Przede wszystkim poniechano rekonstrukcji średniowiecznego teatru, która zawsze być musi niedoskonała. Reżyser zdecydował się na swobodną stylizację zamierzchłych form scenicznych. Marian Kołodziej zaprojektował dekorację, która jest wspaniałą fantazją na temat średniowiecznych mansjonów, francuskiego gotyku i jego wątków ikonograficznych. Przestylizowane kostiumy aktorów, przypominające momentami bardziej graficzne znaki niż teatralną odzież, ściśle skonwencjonalizowana gra Prologusa, który objaśniając poszczególne wątki opowieści Danielowej posługiwał się gestem nauczania znanym ze średniowiecznych malowideł - wszystko to stanowiło pełną wdzięku zabawę w dawny teatr. Jednocześnie reżyser i aktorzy warszawskiego przedstawienia świadomi byli wyjątkowego miejsca, w którym prezentowali dramat liturgiczny. Ponieważ scena teatru jest dlań przestrzenią obcą, porzucono cały zespół znaków liturgicznych na rzecz efektów ściśle teatralnych. A ich istotą jest przecież widowiskowość, zabawa. "Ludus Danielis" w warszawskiej operze stanowi więc teatralną transpozycję dramatu liturgicznego, gdzie radość modlitwy przełożona została na język radosnych pląsów, śpiewów i żartów. Spektakl skłaniał się ku formie religijnego musicalu, w którym wykorzystano średniowieczne pieśni. I aż dziw bierze, że przy tak karkołomnym pomyśle inscenizacyjnym młodzi wykonawcy nigdy nie popadli w studencką błazenadę. Tańce, momenty religijnej ekstazy raz po raz budziły skojarzenie z rytuałem chasydzkim. I jakkolwiek trzeźwo oceniając, jest to nawiązanie dość absurdalne i anachroniczne, to jednak posiada ono wiele, wypływającego z ducha sztuki naiwnej, wdzięku.
W ogóle cały spektakl rozumieć można także jako próbę przywrócenia należytej wartości pojęciu święta. Pojęciu, które szczególnie w tradycji chrześcijańskiej posiada wyjątkowe znaczenie, a w ostatnim czasie uległo ogromnemu zdewaluowaniu. I to nie tylko w wyniku lansowanego materialistycznego sposobu na życie, ale poprzez sztukę, która z jednej strony lubuje się głównie w nastrojach chmurnych i dumnych, z drugiej zaś niegodnie usiłuje nadwerężać znaczenie święta.
Podczas gdy nasz realny czas charakteryzuje się swoistym sekularyzowaniem treści religijnych, równolegle coraz bardziej aktualny staje się problem poszukiwań sacrum w rozmaitych dziedzinach kultury. Na zorganizowane w zeszłym roku przez KUL sympozjum na temat "Dramat i teatr wobec sacrum" zaproszony został również Kazimierz Braun. W nieco gołosłownym i chyba zbyt lekką ręką spisanym referacie wrocławski reżyser zawarł jakkolwiek mało oryginalną, to jednak ważną poprzez fakt sformułowania jej przez praktyka teatru myśl: ,,...W teatrze w niezwykle intensywny sposób możemy dostrzegać i doświadczać, jak to, co zmysłowe, zostaje niejako prześwietlone tym, co duchowe, jak życie wewnętrzne człowieka przekracza bariery jego własnej fizyczności, jak duchowość przenika cielesność". Jest to to samo spostrzeżenie, które wielu teoretyków teatru skłoniło do uznania jego transcendentalności.
Podobne zjawisko można obserwować w "Ludus Danielis" i kto wie, czy nie stanowi to największej wartości spektaklu. Przebijanie się od pospolitej materialności przedstawienia muzycznego ku przeżyciom wyższego rzędu stanowi założenie prawdziwie fascynujące. Tym bardziej że jego nieudane i prawie tragiczne zakończenie sami możemy obserwować. Gdy w finale rozbrzmiewa potężne "Te Deum" wszystkich wykonawców, za nimi pojawia się niewinne chłopię w długiej śnieżnobiałej szacie. Chłopię spogląda w górę ku reflektorom, skąd spływa elektryczny blask. Chłopię ma symbolizować Syna Człowieczego. Żeby jednak zejść ze sceny w swym przydługim okryciu, musi się on odwrócić tyłem i zebrać ręką fałdy materii. I wtedy cały finał szlag trafia: Niedostatki scenicznej prawdy biorą górę nad wszystkim. Nic dla teatru nektar i ambrozja.