Artykuły

Lilla Weneda

Wysławienie "Lilli Wenedy" otwiera nowy rozdział dziejów Teatru im. Żeromskiego. Obejmując jego kierownictwo w połowie ubiegłego sezonu, dyr. St. Cegielski zastrzegł się publicznie, iż odpowiedzialność za działalność artystyczną powierzonej mu placówki weźmie dopiero z rokiem 1962/63, po dokonaniu poważnych zmian w zespole i ułożeniu nowego repertuaru. Ale Cegielski jest nie tylko dyrektorem teatru, ma w nim pełnić też tak bardzo ważne funkcje reżysera i scenografa. Kierowanie przez niego w ciągu krótkiego zresztą okresu czasu, sceną estradową wywołało w niektórych środowiskach obawę, iż hołduje on lekkiej muzie, tak sprzeczne] z dotychczasowymi tradycjami naszego teatru. Nic więc dziwnego, że pierwsza sztuka w jego realizacji scenicznej oczekiwana była z największym zaciekawieniem i miała zadecydować o dalszym zaufaniu widowni.

Nowy dyrektor, mówiąc popularnie, chwycił od razu byka za rogi. Mógł ułatwić sobie ten publiczny egzamin, biorąc na warsztat sztukę kameralną, o nielicznej obsadzie, nieskomplikowanej reżyserii i dekoracji. Postąpił jednak inaczej. Pokazał nam "Lillę Wenedę", jedno z najbardziej złożonych widowisk scenicznych, wymagające inwencji plastycznej i technicznej scenografii i odtwarzające historycznie nieudokumentowaną epokę, wymagające wreszcie skupienia wszelkich środków, jakimi teatr rozporządza. Mało tego, idzie przecież o utwór poetycki, a wiemy jak przy recytacji i interpretacji wiersza łatwo jest się poślizgnąć wytrawnemu nawet aktorowi. Nie lubię dolewać oliwy do ognia, więc obiecuję nie sięgać do Kleinera. Wydaje mi się natomiast, że określenie przez Bronisława Chlebowskiego "

"Lilli Wenedy" "przedstawiającej jako całość, jako dramat wszystkie charakterystyczne cechy twórczości Słowackiego, niezwykłe w naszej poezji bogactwo postaci i obrazów" jest słuszne. W liście dedykacyjnym do Krasińskiego poeta scharakteryzował wymownie znaczenie sztuki, jako własnego creda historiozoficznego. Niezależnie więc od naszego indywidualnego stosunku do "Lilli Wenedy", dyktowanego stopniem uczulenia romantycznego i odczuciem epok, w których dzieje się akcja i pisany był utwór, musimy uznać go jako pierwszorzędny dokument historycznoliteracki. Gdybyśmy nawet założyli, że widownia nie odczuje, a tylko zrozumie sztukę, uprawniłoby ją całkowicie do wystawienia. Ale tu powstawałoby nowe niebezpieczeństwo dla teatru: brak frekwencji, dotkliwy zarówno dla kasy jak i dla prestiżu.

Jak widzimy, egzamin nie był łatwy, z tym większą satysfakcją pisać możemy o pełnym jego powodzeniu. Ujrzeliśmy "Lillę Wenedę" w zupełnie nowej, niezwykle prostej koncepcji scenograficznej. Jej abstrakcjonizm pozwolił na przeprowadzenie całej akcji w jednej rozległej i bogatej plastycznej dekoracji, stanowiącej właściwe tło dla wszystkich fragmentów bardzo różnorodnych.

Cegielski nie próbował tak modnego dziś nowego odczytania tekstu, natomiast potrafił przekazać go jak najwierniej i jak najplastyczniej widzowi. Dokonał tego możliwie prostymi i oszczędnymi środkami. Stosunkowo niewielka liczba aktorów i statystów wypełniała widownię nawet w tych fragmentach, których akcja tętnić musiała zgiełkiem bojowym, kiedy stworzenie licznego orszaku królewskiego zdawało się konieczne. I wreszcie podkreślić należy czytelność przedstawienia w znaczeniu słownym. Przebogaty język poetycki Słowackiego, tak misternie rzeźbiony, mieniący się przesadą barw, nieoczekiwanych porównań i wizji, nie sprzyja bezpośredniemu przekazaniu przez aktora widzowi jego myśli i odczuwań, czyli tzw. w języku teatralnym wnętrza. A przecież i ta trudność została pokonana. Niełatwo jest określić ile było w tym zasługi reżysera, a ile aktorów.

Spektakl stał się prezentacją szeregu występujących po raz pierwszy na scenie naszej aktorów. Dawny zespół, prócz grających epizodyczne role harfiarzy E. Karasińskiego, B. Budziszewskiego i A. Rokossowskiego, reprezentował Bolesław Orski jako Lech. Nie waham się powiedzieć, że była to najlepsza rola tego zasłużonego aktora, wśród tylu, o których tak pochlebnie mogłem pisać. Władczy gest łączył z prostotą średniowiecznego woja, z wielką też prostotą ale i z całą precyzją podawał tekst poetycki. W roli tytułowej wystąpiła Elżbieta Cegielska, artystka o ustalonej randze. W postać nieszczęsnej królewny wlała cały wdzięk i anielską słodycz kobiety, gotowej do wszelkich poświęceń. Jej przeciwstawieniem była Maria Drzewiecka jako Gwinona, okrutna, pełna demonicznej ekspresji. Adam Cyprian wykazał w roli Derwida ustalony wielokrotnie talent i dojrzałość sceniczną. Jako oślepiony kroi, pozbawiony szerokiego gestu, tego wymownego środka ekspresji dramatycznej, stworzył postać dostojną w poniżeniu, przypominającą bohaterów tragedii greckich. Rozą Wenedą była Janina Mrażek, dobra aktorsko chociaż może zbyt realistyczna w roli natchnionej wieszczki. O Leluma i Poleluma (Zbigniew Stawarz i Jerzy Moes) mam ochotę posprzeczać się trochę z reżyserem. Nie odziedziczyli oni po ojcu majestatu monarszego. Potraktowani oni byli trochę marginesowo na początku przedstawienia. A przecież, według autora, mieli być jego i Krasińskiego personifikacją. Dopiero w finale, w doskonałej, makabrycznej, a tak niebezpiecznej w swym realizmie scenie nabrali odpowiedniego wyrazu. Zdecydowanie po szekspirowsku potraktowana przez Słowackiego postać komiczna Ślaza, została tu też trafnie po szekspirowsku odtworzona przez Józefa Stylko. Pokornie świątobliwym był Stanisław Szymczyk (Święty Gwalbert), Stanisław Kamiński (Sygoń), Zbigniew Plato (Gryf), Danuta Rymarska (Dziewica) oraz Marian Szul (Harfiarz) dotrzymali wiernie kroku wykonawcom głównych ról.

Omawiając role, muszę parę słów poświęcić roli recenzenta. Nie jest ona łatwa. Z jednej strony musi śledzić skrupulatnie bieg spektaklu, z drugiej łowić wrażenia widowni. Nie trudno było stwierdzić, iż nie tylko oceniła ona, a szczególnie licznie wśród niej reprezentowana młodzież, wartości dydaktyczne spektaklu, lecz że wywołał on też jej silną reakcję uczuciową. I to jest najlepszym sprawdzianem sukcesu. Ale, czy nie stwarza on pewnego niebezpieczeństwa? Wykazane wartości kierownictwa teatru i jego zespołu upoważniają nas do daleko posuniętych wymagań. Czy mniej barwne przedstawienia nie będą się wydawać blade w porównaniu do tego efektownego prologu?

Nie naśladujmy jednak Rozy Wenedy i nie odgadujmy przyszłości. Jedno proroctwo możemy tylko śmiało zaryzykować. Dramat Słowackiego długo i w pełni powodzenia utrzyma się na afiszu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji