Artykuły

Krasowski i inni

Na jednym z wystawień "Zemsty" przed wojną reżyser kazał na samym początku przedefilować przez scenę księdzu z monstrancją w podniesionych dłoniach, po mszy odprawionej "tam w kaplicy". Przez długie dziesięciolecia widziano w "Zemście" apoteozę szlachecko-klerykalnego "staropolskiego obyczaju". Tę legendę rozbił w proch i w pył Tadeusz Boy-Żeleński, który udowodnił, że w tej komedii dzieją się tylko drobne świństwa małych ludzi i że właśnie w ustrojeniu ich lichoty moralnej diamentami śmiechu Fredro-artysta święci triumf największy.

Przedstawienie Jerzego Krasowskiego (we wrocławskim Teatrze Polskim) w interpretacji obyczajowej tekstu idzie właściwie za Boyem, ale energicznie akcentuje komediowość "Zemsty". I odnosi pełny sukces. Chyba nigdy jeszcze ten utwór o błahym sporze sąsiedzkim sprzed półtorej setki lat nie był tak żywy i śmieszny jak na V Telewizyjnym Festiwalu Teatrów Dramatycznych.

Tyle, że wszystko tu jest inaczej... Podnosi się kurtyna i zaskoczeni oglądamy brzuchy i nogi leżącej na podłodze spitej braci-szlachty, kompanionów imć Cześnika, który nie przypadkiem widać jest hołyszem i tak gorączkowo szuka żony z gotówką lub "czynszami". Podobnie potem eskorta Rejenta, z harapami w dłoniach, charakteryzuje dobrze stosunki panujące w jego części "zamku" i samą jego osobowość. - I tak jest przez cały czas: wszystko jest zgodne, a przynajmniej nie sprzeczne, z tekstem utworu, ale wszystko dopełnione szczegółami codziennego życia i obyczaju, których nie mogło nie być w realistycznej wizji Fredry, ale dotąd nie było w teatrze, bo... autor nie postawił do każdej sceny obszernych komentarzy wykonawczych. (A gdyby nawet zostawił, to czy współczesny reżyser nie ma prawa pokazać swojej koncepcji epoki i utworu?)

A wszystko to jest u Krasowskiego diablo śmieszne, odkrywcze i przekonująco prawdziwe. Zaskakuje nas Papkin - wysoki gładysz z wąsikiem niby amant z westernu, ale ta bohaterska fizjonomia i postać zgadza się z jego własnym wysokim mniemaniem o sobie, a tym bardziej kontrastuje z prawdziwym obliczem blagiera, błazna i tchórza. Rozmowy Wacława i Klary, nijakie i zwykle nudne, nabierają życia i komizmu, gdy podczas setnych już pewnie wyznań ona wyskubuje z dłoni ziarnka słonecznika, a on pogryza jabłko i podrzuca je dla zabawy. Rejent wściekły woła o gwintówkę, ale z zapalczywości uderzą głową o mur nad ciasnym oknem. Podstolina i Wacław spostrzegają w sobie dawnych kochanków ze Lwowa, ale spór o przeszłe winy nabiera zaraz tonacji niedwuznacznej, nie przy pomocy słów, lecz gestów, i zaczynamy wątpić w przyszłe szczęście Klary. Nawet murarze nie udają gdzieś w ukryciu walki na kielnie, lecz przed milionową widownią leją się solidnie cegłami (z tektury, pogotowie nie musi interweniować). A w ogóle to i ta, i wszystkie dalsze bitki, pościgi i łapanki, zwykle na scenach tylko markowane, odbywają się "na serio" i na kształt szybkiego baletu w rytm znakomicie dobranej muzyki "przyspieszającej". Efekt - palce lizać i kwiczeć ze śmiechu.

Stop! Miejsca nie starcza, a można by tak długo. Więc streszczę: że wszystko to jest przemyślane, spójne, trzyma się kupy (ze scenografią włącznie) i choć zrazu zaskakuje - potem wciąga i widz już wierzy, że tak się to działo u Fredry! Dziękujemy reżyserowi za przedstawienie, które wejdzie do historii inscenizacji "Zemsty" i da na pewno wielu scenicznych potomków. Oraz dziękujemy wykonawcom; z pewnością łatwiej im było "wygrać się" w postaciach tak wyraziście komicznych i mocno osadzonych w realiach, jednak na szczęście nie poszli na łatwiznę różnych narzucających się w tej sytuacji szarż i gierek. Znać w tym i mocną rękę reżysera: Krasowski nie pozwolił!

Po trzech pierwszych przedstawieniach V TFTD (na razie sama klasyka) można powiedzieć ogólnie - bo nie zmieszczę omówień szczegółowych - że mimo różnych perturbacji organizacyjno-programowych tegoroczna impreza zaczęła się bardzo udanie. Mniej od "Zemsty" i Gribojedowa w wykonaniu warszawskiego Teatru Dramatycznego (gdzie poważnie szwankowała technika przeniesienia - znać było nagłą pośpieszność decyzji nadania "Mądremu biada" już na wstępie festiwalu) zafrapowała mnie poznańska "Szalona Julka". Doceniam walory inscenizacji i aktorstwa, ale po prostu... Kisielewski solidnie się przeżył, nie przemawiają już do nas te dramata niedopieszczonego kociaka z wczesnych lat Młodej Polski, który do tego bez wyraźnej w sobie przyczyny rwie się ku jakiejś ówczesnej cyganerii artystycznej.

A w ogóle ten festiwal to świetny pomysł - właśnie podczas letnich kanikuł, gdy teatry w większości zamknięte, w kinach duszno, a liczni urlopowicze spędzają wieczory przed telewizorami w domach wczasowych. Znajomość teatru w naszym społeczeństwie na pewno znakomicie wzrośnie po tej imprezie, więc warto było w jej organizację włożyć tyle wysiłku i zwalczyć niejeden opór. Zespołom wojewódzkim - a będą też powiatowe, bodaj równie ambitne - festiwal też daje czyste zyski, bo mogą przedstawić całej Polsce co mają najlepszego, ujawnić wszystkie swe gejzery pomysłowości i kunsztu.

Oczywiście nadal będziemy notować refleksje festiwalowe, powiemy też kiedyś i o tym, na czym organizatorom i wykonawcom na pewno najbardziej zależy: jak to wygląda w telewizorach. Trudno nie zgodzić się, że estetyka i technika adaptacji "dużych scen" dla potrzeb i warunków małego ekranu to temat i artystycznie, i społecznie pierwszorzędny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji