Samobój
Napęczniałe wiosennymi sokami drzewo - motyw dekoracyjny, który w "Przebudzeniu wiosny" Franka Wedekinda spaja w jedność różne miejsca akcji - w widowisku zaproponowanym przez reżysera Pawła Miśkiewicza okazało się martwe. Przypomina ludzkie krocze z wysuniętymi wprost w niebo nogami. Nieszczęsne drzewo - opasane kajdanami metalowych obręczy, suche, żółte, wyzbyte kory, rozdarte, wypróchniałe od środka - jest dokładnie takie, jak sam spektakl. Pulsowania przyrodzonych sił natury nie ma w nim w ogóle.
Zdumiewające... Po każdej premierze Starego Teatru resztce wiernych mu widzów towarzyszy refleksja, że ów teatr sięgnął wprawdzie dna, ale teraz się od niego odbije, bo już gorzej być nie może. Wkrótce jednak okazuje się, że jest gorzej. Jeszcze jak!... To zresztą jedyny powód, dla którego można zadać sobie trud obejrzenia spektaklu "Przebudzenie wiosny" Miśkiewicza. Bo takiego stężenia nieporadności warsztatowych, w których zdecydowany prym wiodą reżyserskie, ze świecą szukać.
Sztuka "Przebudzenie wiosny" ukazała się drukiem w 1891 r. nakładem autora, premiery zaś doczekała się piętnaście lat później w berlińskim Kammerspiele w reżyserii Maxa Reinhardta. Wymierzona była w obłudę mieszczańskiego świata. W prowadzącą do nieszczęść pruderię, w zakłamanie domu, szkoły, Kościoła... Utwór, śmiało rozprawiający się z obyczajowym tabu, mówił wprost o niebezpiecznych konsekwencjach braku seksualnego uświadomienia dojrzewającej młodzieży.
Otoczony atmosferą skandalu spektakl, bił rekordy powodzenia, przekraczając trzysta powtórzeń. Frank Wedekind chodził w glorii... pornografa. Wszelako obok treści, które nie wszystkim musiały przypaść do gustu, "Przebudzenie wiosny" w chwili powstania było utworem ze wszech miar rewolucyjnym. Sztuka, śmiało zrywająca z rygorami realizmu scenicznego, wyprzedziła epokę. Była prekursorskim eksperymentem formalnym zapowiadającym ekspresjonizm.
No, dobrze... tylko co z tego? Dziś, gdy pierwszy lepszy przedszkolak chętniej wierzy w przynoszącego prezenty świętego Mikołaja niż w przynoszącego dzieci bociana, zamiar wystawienia sztuki Wedekinda powinien być - przepraszam za pisanie oczywistości - solidnie umotywowany artystycznie. Tymczasem
spektaklowi Miśkiewicza brak nie tylko pomysłu, ale i jakiegokolwiek adresu. Myślę, oczywiście, o ogólnej koncepcji. Tę zastąpiła nadprodukcja całkowicie nieistotnych szczegółów. Wśród wielu luźno powiązanych ze sobą scen, największe zdumienie wzbudzało rozejście się orszaku żałobników tuż po pogrzebie. Na nikim z tego grona najmniejszego nawet wrażenia nie zrobiła kucająca za grobem czwórka nagich dzierlatek. Cmentarne ekshibicjonistki, urażone takim obrotem sprawy, poderwały się jak na komendę i oddefilowały po umieszczonych w głębi sceny schodach do sobie tylko wiadomych zajęć.
Żałość ściska serce, gdy się patrzy na kwiat młodzieży aktorskiej ze szkół teatralnych, biorący udział w spektaklu na tak żenującym, niegodnym zawodowców poziomie. Miejmy nadzieję, że dyplom będą robić z reżyserem, który da im na scenie jakąś artystyczną szansę.