Artykuły

Henryk i jego otchłań

Najpierw zasłona wznosi się. Nad małą sceną (naprawdę bardzo małą) Teatru Narodowego wydyma się płachta szarego spadochronu. Kiedy przestaje się pompować w nią powietrze sflaczały balon wydęty ze spadochronu opada na scenę. Nie idzie w górę żadna kurtyna, nic się nie odsłania. Świat "Ślubu" naprawdę otworzy się dopiero wtedy, kiedy pośrodku sceny bezszelestnie opadnie wielka zapadnia tworząc gigantyczny lej, ciemną otchłań jak ślad po wielkiej bombie. Zasłona wznosi się opadając. Z czarnej dziury wygramoli się Matka i Ojciec. "Ślub" wydobywa się z otchłani niebytu, niepamięci, z ciemności czy może łagodniej - z cienia.

"Odkrywamy tutaj jedną z charakterystycznych cech końca wieku: świadomy swej mocy i pewien swoich prerogatyw rozum przejmuje siły uczucia i namiętności, po których spodziewa się dodatkowej energii. Wierzy, że w ten sposób zjednoczy człowieka w świetle dobra i blasku inteligencji. Sądzi, że potrafi przemienić wszystko w światło. Ale oddawszy pożądaniu pełnię władz, rozum powiększa się nagle o sferę cienia i snu, którą dotąd wykluczał. [...] Sztuka przestaje być dziełem woli doskonale jasnej; dla świadomości poszerzonej o sferę cienia uprawianie sztuki staje się awanturniczym poszukiwaniem zdanym na ciemności, skąd wydobywa na światło dzienne obrazy, których dziwne kontury zachowują nieusuwalne stygmaty swego pochodzenia". Rozważania Johanna Heinricha Füsslego zwiastowały nadejście nowego ciemnego świata, który w naszym stuleciu poddał się całkowicie mocy ciemności. Obojętne czy przywołamy tu kataklizmy wojenne czy rozwój cywilizacji stojącej z pozoru po jasnej stronie życia, tej gdzie udaje się, że śmierć nie istnieje. Tkwimy w cieniu już od dobrych dwustu lat, w cieniu coraz bardziej gęstym, mrocznym i nieprzeniknionym. To otchłań Henryka.

Przedstawienie Jerzego Grzegorzewskiego najpierw śmieszy. Teatralna przestrzeń nie obrosła jeszcze w znaczenia. Ciemna dziura, z której nieporadnie wyłażą rodzice jest po prostu dziurą narzucającą aktorom określony sposób działania na scenie. Mańka nosi na twarzy bezmyślność doskonałą, jak zawsze w takich wypadkach skojarzoną z bezgranicznymi pretensjami do całego świata. Pijak wyłazi nagle z szafy i wprowadza swoją świtę przyodzianą w kolorowe chusty rezerwistów. Pijacy odtańczą pokraczny narodowy taniec pijaków zawieszony między chodzonym i krakowiakiem. Nic jeszcze nie dzieje się serio, może z wyjątkiem policzka wymierzonego przez Henryka jego sobowtórowi.

Początek tego "Ślubu" to przede wszystkim "inwazja gry aktorskiej". Wynalazek obudowy Grzegorzewskiego polegający na zaburzeniu relacji wiekowych między Henrykiem i rodzicami, jest z pozoru prosty. Henryk (Jan Peszek) wraca przecież do świata, który opuścił za młodu. Tam spotyka swoich rodziców (Magdalena Warzecha i Zbigniew Zamachowski), którzy pozostali młodzi, takimi, jakich ich Henryk zapamiętał. Odwrotnie, niż w paradoksie bliźniaków - starzeje się, ten, kto wyrusza w podróż, a nie ten, kto pozostaje. Wszystkie pozostałe postacie dotknęło przemijanie. Postarzał się Władzio (Mariusz Benoit) i Mańka (Joanna Żółkowska), nawet sobowtór Henryka (Emil Wesołowski) dotrzymał mu kroku w starzeniu się. Podobno najpierw obsada miała być "tradycyjna". Benoit i Żółkowska w roli rodziców, Warzecha w roli Mańki, a Zamachowski miał zagrać Władzia. Ale wtedy nie byłoby odkrycia całych tych podejrzanych machinacji, jakie Gombrowicz przeprowadza z czasem. Takie rozbicie jednolitości czasowej doprowadziło do całkowitego wybicia "Ślubu" z konkretnego momentu czasowego. To już może dziać się zawsze. Jedna ze scen upozowana jest na Matejkowski "Hołd pruski", w innej pijacy występują z atrybutami zupełnie współczesnymi. Również kostiumy wzięto z różnych epok. Rzecz może się więc dziać zawsze i wszędzie, tam gdzie istnieją ciemne leje otchłani, czarne dziury zaburzające energię i niweczące fizyczną oczywistość tego świata.

"Ślub" Grzegorzewskiego jest bardzo ciemny, ale zarazem jasny w interpretowaniu tekstu Gombrowicza. Przedstawienie objaśnia dramat, nie należący przecież do najłatwiejszych. Henryk zastaje świat, do którego niespodziewanie powraca, a właściwie zostaje wrzucony, w stanie chaosu i rozpadu. Usiłuje przywrócić w nim porządek. Poniesie klęskę z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że nie zdaje sobie sprawy, iż sam jest częścią chaosu, postawienie się ponad nim jest czystą uzurpacją. Po drugie, Henryk wybiera zły sposób działania, daje się zwieść cynicznemu Pijakowi, który góruje nad nim przebiegłą inteligencją, czymś znacznie wyższym i niższym zarazem niż spryt. Namawia Władzia do złożenia ofiary z życia, ale ofiara ta w planie działań Henryka okaże się daremna. Henryk cierpi na głęboki brak tożsamości czy identyczności ze światem, w którym się znalazł. To jedna z najcięższych chorób współczesności. Nic nie pomogą organizowane ceremonie, nic nie pomoże ślub dany sobie samemu, nie pomogą pokłony i purpurowe dywany rozścielane po scenie. Henryk przepadł i to w obydwu światach: w tym, z którego wyszedł w wojskowym uniformie i tym, do którego wkroczył.

Teatralnie przedstawienie Grzegorzewskiego.jest równie olśniewające. Świetnie grane. Jan Peszek ze swoim wiecznym niepokojem i skłonnością do filozoficznego traktowania świata jest idealnym aktorem do roli Henryka. Podobnie Benoit, Malajkat, Warzecha, Zamachowski i Żółkowska znakomicie grają swoje postacie, cały czas zachowując delikatny dystans do nich, tak niezbędny w grach z formą. Tylko w ten sposób można zagrać Gombrowicza nie niszcząc inteligencji jego dramatów. Grzegorzewski cały czas prowadzi aktorów po cienkiej granicy dzielącej grę od nieznośnego w tym wypadku przeżywania. Czasami ma się wrażenie, że aktorzy czują potrzebę zagrania "Ślubu" dlatego, że to jedyny sposób na zrozumienie dramatu i w sposobie ich gry widać właśnie stałą potrzebę dociekania sensów Gombrowiczowskiego dzieła.

Na scenie poza wielką czarną dziurą, która w scenach dworskich zamienia się też w czarny podest, nie ma prawie nic. W kącie stoi górna część powozu na skórzano-żelaznych resorach. To tam gzi się Mania, tam przesiadują rodzice, to tam wreszcie zasiada Henryk król i pozwala swym posłusznym poddanym ryzykownie uczepionym powozu składać sobie hołdy. Skojarzył mi się ten niekompletny powóz z wehikułem czasu, którym przyjechał Henryk, a potem marnie go porzucił. Poza tym kościelna ławka i drzwi do szafy. To właściwie wszystko. Jeszcze na górze, ponad sceną zamocowano kilka kieliszków, które przechylają się w scenach dworskich, tak jakby same spełniały należne toasty. Czasami tylko przedstawienie przeradza się w wielką operetkę, tak jakby zwykły sposób mówienia rozsadzał patos pompowany uparcie przez Henryka, nie pozwalający już dłużej mówić, nakazujący śpiew.

"Ponurą noc przegnał blask słońca. Wkrótce szlachetny młodzieniec pozna nowe życie". Tak cudownie kończy się "Czarodziejski flet". Jean Starobinski pisze w "Emblematach rozumu", że "łzy napływają nam do oczu, kiedy Mozart śpiewa o jutrzence, która zaraz wstanie". Wiemy bowiem, że jesteśmy już ludźmi epoki pozbawionej nadziei na jutrzenkę. Dlatego Henryk skazany jest na ciemną otchłań. Nigdy już nie wyjdziemy z cienia. "Ślub" Grzegorzewskiego może być tylko snem, wiele takich sugestii w przedstawieniu. Rzecz w tym, że teraz wszyscy ten sen śnimy i nikt nie da rady nas obudzić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji