Kura Damoklesa
"Ona" jest w istocie o tym, że ona w istocie nie może żyć bez niego, on natomiast w istocie bez niej żyć nie może również. Kiedyś, lata temu, się zeszli, po czym, lata temu, się rozeszli, ale nie do końca jednak. Do dziś nieustannie się schodzą i schodzą, najprawdopodobniej w regularnych odstępach czasu. Sądząc po dobiegającym z radia koncercie życzeń - on zjawia się u niej w każde niedzielne popołudnie. Tak więc rozeszli się ongiś, jednakowoż w istocie się nie rozeszli. Coś ich ku sobie wciąż gna i gna. On wciąż przychodzi i przychodzi, ona zaś wciąż czeka i czeka. Ona czeka, aż on w końcu przyjdzie, by znowu pozostać na zawsze - czego zresztą tak naprawdę ona nie chce i w co w istocie nie wierzy, on natomiast przychodzi, aby w końcu przyjść definitywnie, czyli oddać klucze i oznajmić, że nigdy więcej już nie przyjdzie - czego zresztą również tak naprawdę nie chce i w co w istocie również nie wierzy. Nieustannie zatem się schodzą, by się rozejść i rozchodzą, by się zejść. My zaś przychodzimy do Miniatury, aby sobie jedno z owych wstrząsających zwarć psychologicznych obejrzeć in statu nascendi. Oraz z lotu ptaka.
Trzeba bowiem wiedzieć, że w Miniaturze wcielono w życie całkiem interesującą nowinkę przestrzenną. Słynną zasadę teatru realistycznego, zwaną czwartą ścianą, twórcy "Onej" - w czym odrobinę przypominają "Księcia niezłomnego" Jerzego Grotowskiego - zmienili na świeżą zasadę jedynego sufitu. I jak w przypadku czwartej ściany, aktorzy - by pomóc swej naturalności - udają, że czwarta ściana jest, w związku z czym nikt ich nie podgląda, tak w Miniaturze udają, że jest sufit, którego w istocie nie ma. Widzowie siedzą bowiem nad sceną, z góry przyglądają się bardzo biednej izbie, niczym sokoły śledzą wstrząsające zwarcie psychologiczne dwojga prostych ludzi. Z lotu ptaka oglądają psychodramę, w której kluczową rolę odgrywa ptak jak na ironię słabo latający, czyli kura. A ściślej - kura smażona plus kluseczki, zwane kopytkami.
Ona (Iwona Bielska) doskonale wie, co robi, robiąc dla Mężczyzny (Krzysztof Jędrysek) na obiad właśnie kurczaka z kluskami. Ona bowiem uwielbia kury - zwłaszcza przypieczone skórki i chrupiące szyjki, jego natomiast widok smażonej kury wewnętrznie druzgocze za każdym razem. Tym oto sposobem - podając na obiad danie druzgoczące przeciwnika - nasza bohaterka wcieli w życie fundamentalną mądrość ludzkości, która to mądrość naucza, iż ten, kto się mianowicie kurzym udkiem czubi, ten się lubi. Mężczyzna również zna ową mądrość, odpowie więc na wyzwanie tak,jak prawdziwemu mężczyźnie przystało. Rykiem lwa poinformuje, że gardzi zimnymi kluchami i ptasim ścierwem, następnie zaś - niczym wytrawny kluskomiot i bezlitosny rzucacz kur - spowoduje, że kluski poszybują, a ociekająca tłuszczem kurza pierś na moment przylepi się do ściany.
Tak więc - kura. Kura i klucze, które on znowu pozostawi definitywnie, żeby ona znowu mogła odegrać znaną scenę, że tego nie przeżyje. Kura, klucze i jakaś stara, mroczna historia z ich dzieckiem. Które było... którego nie ma... bo kiedyś... jakaś tragiczna decyzja... która do dziś uwiera... o której nie chcą mówić, ale wiedzą, że wciąż w nich jest... Obsesja kur, obsesja kluczy, rytuał odchodzenia i przychodzenia. Obsesyjny rytuał i rytualna obsesja. Realność obsesji i obsesyjny realizm. Męka półsłówek, tortura urywanych zdań, kontredans przemilczeń i uciekających spojrzeń. Przykry seans skakania sobie do gardeł. Tak - z grubsza rzecz ujmując - wygląda całość pracy dramaturga Rafała Maciąga. Malutki realizm psychologiczny na kanwie smutnego życia sfer mentalnie dość niskich. Duchowe zwarcie prostej kobieciny - której, za sprawą kur, w główce poprzestawiało się w stronę, niestety, źle rokującą na przyszłość - z chłopkiem-roztropkiem, który ma już serdecznie dosyć drobiowych wyskoków bliskiej mu wariatki. To wszystko.
To wszystko i chyba jednak zbyt mało, jak na długi, solidny tekst dla teatru. Wydaje się, że treści w nim co najwyżej na krótki szkic, zaledwie na etiudę dramaturgiczną. Z drugiej jednak strony - rzecz jest niewątpliwie bardzo sprawnie, profesjonalnie napisana, co na tle młodej polskiej dramaturgii niebywale cieszy. Cieszy więc Maciąg, ale, niestety, nie do końca cieszy spektakl Miśkiewicza. Cieszy do trzydziestej minuty. Mniej więcej na tyle starczyło twórcom sił i talentów realistycznych. Później dzieło zaczyna zmieniać się w serię nazbyt płaskich oczywistości, w przysłowiową parę w przysłowiowy gwizdek idącą. Słowem - połowiczny sukces, połowiczna porażka. W spektaklu występują również: Maria Andruszkiewicz oraz dziobiąca rozrzucone przez Bielską ziarno żywa kura. W programie do przedstawienia Tadeusz Nyczek stwierdza, że kurczak jest dzieckiem. Myśl tę wypada uznać za sukces również połowiczny. W końcu każde dziecko wie, że w Polsce ziarno dziobie nie każde - a tylko co drugie dziecko.