Pułapka na romantyków
Buchner napisał "Leonce'a i Lenę" jako parodię romantycznych mód. Borczuch z rozbrajającą naiwnością znalazł tam dramaty nastolatków.
Infantylni, znudzeni, niezdolni do życia - tacy są bohaterowie ,.Leonce'a i Leny" według Borczucha. Nie mają zasad ani poglądów, zamiast osobowości mają CV z wykazem zaliczonych szkoleń, uciekają przed odpowiedzialnością, uczuciem, przed prawdą o sobie. Reżyser potraktował ich poważnie, próbując za wszelką cenę wycisnąć z pseudo-dylematów autentyczny tragizm.
Co innego autor sztuki Georg Buchner (1813-37). Ten przewrotny krytyk własnej epoki chciał obnażyć głupotę i komizm pokolenia hamletyzujących rówieśników. W ich rozdzierającej melancholii, nihilizmie, tragicznych pozach demaskował zniewolenie romantyczną modą. Parodiował parodię, jaką jego zdaniem było zachowanie romantyków nieudolnie naśladujących postaci z Shakespeare'a czy Musseta. Dlatego u tych właśnie autorów szukał inspiracji do swojej komedii.
Tekst napisany na rok przed śmiercią dramaturga okazał się deterministyczną bajką, w której książę krainy Popo Leonce (Krzysztof Zarzecki) i księżniczka krainy Pipi Lena (Agnieszka Roszkowska) zostali sobie przeznaczeni bez własnej woli i wiedzy. Autor przedstawił ich jako egzaltowanych idealistów, którzy za wiele naczytali się o Werterach, Romeach i Giaurach. Oboje postanawiają uciec do Włoch.
Podczas ucieczki spotykają się i zakochują, spełniając tym samym plany rodziców. Zamaskowani wracają na ceremonię zaślubin, a król Peter (Henryk Niebudek) oddaje im władzę nad Popo.
W spektaklu Borczucha księżniczka i jej służąca (Dominika Kluźniak) to para małolat z Warszawki. Leonce przeszedł edukację telewizyjną, zna więc mnóstwo konwencjonalnych sposobów na okazanie miłości. Swą nadworną kochankę (Maja Hirsh) obsypuje płatkami róż, a erotyczną gimnastykę wynagradza jej parą kozaczków. On sam ledwo trzyma się na nogach, przemęczony chronicznym nieróbstwem. Jego sługa Valerio (Andrzej Szeremeta) w skórzanej kurtce i dresach przypomina sierotę po Woodstock - wytatuowany, lumpowaty, ale wolny.
Ze spektaklu Borczucha mieszkańcy Augustowa dowiedzą się, co każe młodocianym ekologom koczować na mrozie w obronie Rospudy. Wszystkiemu winna jest depresja wśród nastolatków. To przez nią setki uczniów w kapturach, kolczykach i dredach obwieszają się wstążeczkami (wszystko jedno, jakiego koloru), organizują parady i przykuwają się, do czego popadnie. Czy rzeczywiście jest to jednak odkrywcza diagnoza?
Jeśli konstrukcja spektaklu miała oddawać pomieszanie psychiki młodego pokolenia, to jest on dziełem doskonałym. Po pierwszej rewelacyjnej scenie, gdy Marcin Tyrol prowadzi szkolenie grupy ekspertów (uczą się, jak za pomocą języka ciała zreferować fragment "Namiętności duszy" Kartezjusza), przedstawienie zamienia się w niezrozumiały melanż kwestii: oryginalnych, dopisanych, skopiowanych. Jest błazeńsko, ale nie ironicznie, zawile, ale nie wciągająco. Wygląda na to, że Buchner nawet po śmierci potrafi jeszcze drwić z pseudoromantyków. Z Borczuchem, który potraktował "Leonce'a i Lenę" poważnie, udało mu się to znakomicie.