Imperium nowoczesnej bierności (fragm.)
Po objęciu dyrekcji wrocławskiego Teatru Polskiego Paweł Miśkiewicz zapowiadał, że nie przemieni go w egoistyczny "teatr Miśkiewicza" i słowa dotrzymał. Ostatnie premiery udowadniają, że chce stworzyć konkurencyjne dla warszawskich Rozmaitości centrum nowego teatru.
Miśkiewicz nie testuje nowej stylistyki na klasyce, jak Jarzyna i Warlikowski, nie fascynuje go twórczość brutalistów. Kładzie nacisk na sztuki Igora Bauersimy, Dei Loher, Gesine Danckwart, w których istota teatralności rodzi się ze zderzenia języka, jakim mówią bohaterowie, ze scenicznym obrazem zapośredniczonym przez telewizyjny ekran.
Paweł Miśkiewicz ("Przypadek Klary", "Chleb powszedni") i jego podopieczny Andrzej Majczak (reżyser "norway.today" był asystentem Miśkiewicza przy "Rajskim ogródku", można go więc uznać jeśli nie za ucznia, to przynajmniej partnera teatralnych poszukiwań) w swoich realizacjach nie cytują nowoczesności, ale tworzą z niej oś scenicznego świata: jest w nim bohater i telewizja, internet, muzyka hip-hop. Chętnie kompromitują swych bohaterów, jednak bez łatwej karykatury. Forma ich spektakli staje się luźniejsza, pozwala twórcy na dystans, zamierzone nieciągłości i niekonsekwencje, jakby była podporządkowana regułom innym niż życiowe. Nawet akcent postawiony został na pozorny chłód narracji, rezygnację z moralnego osądu postaci, oscylowanie w stronę lekkości, ale jeszcze nie żartu. Miśkiewicz i Majczak podkreślają groteskowy wymiar świata, jednak nie jego absurd.
We Wrocławiu pojawia się wreszcie inny typ współczesnego bohatera niż ten lansowany w Rozmaitościach. Postaci nie prześladują ich dewiacje, psychiczne zawirowania, ale normalność i banał. Nieznośna lekkość bytu.
BYĆ, MIEĆ, WYGLĄDAĆ
"Chleb powszedni" grany jest na drugim piętrze Teatru Polskiego, w pokoju, który wygląda jak szklana klatka. Miśkiewicz umieszcza swoich aktorów w nieoczekiwanej i nieteatralnej przestrzeni, jakby widzowie zastali ich w poczekalni wielkiego nowoczesnego biurowca. Bohaterów otaczają jarzeniówki, podświetlone szyldy reklamowe, tłumiące głos szyby i telewizyjny ekran. Znika gdzieś kontekst teatralny, sztuka Danckwart nie ma fabuły ani dialogów. Publiczności zostają ofiarowane jedynie urywki emocji, erupcje marzeń i stanów depresyjnych. Irracjonalne pseudopotrzeby i przewrotna pochwała pozoru - fundamentu pozornego życia.
Czwórka protagonistów sztuki jest czysta, zdyscyplinowana, profesjonalnie zadowolona z życia. Posiada hobby i zawodowe aspiracje. Ale wszystko, co mówi o swoim życiu prywatnym, to kłamstwa zdesperowanych "singli". Potwornie drobiazgowe zeznania podatkowe uczuć, wypowiedziane chropawym żargonem. Miśkiewicz przyznaje, że lubi podpatrywać aktorów z telenowel, jego bohaterowie są tak samo plastikowi, jak najmłodsze gwiazdy naszej telewizji. Sytuacja "Chleba powszedniego" wydaje się być wręcz kalką (ale nie satyrą!) spotkania w studiu Jedynki, gdzie w jakimś programie To-
masz Kamel, Piotr Kraśko, Agnieszka Włodarczyk i Magdalena Stużyńska - udający błyskotliwość i luz, męskość i kobiecość z kolorowych pism - prowadzili z udziałem publiczności rozmowę bez rozmowy kaleką frazą typu: "Umiesz niemiecki?".
"Chleb powszedni" posługuje się prawdziwym językiem społeczeństwa, którym przemawia ono samo do siebie. Pomiędzy bohaterami dramatu nie ma nawet zalążka rozmowy - jest gadanie do obrazu, komentowanie siebie w kadrze codzienności. Są barbarzyńcami w wielkim mieście. Ale nie dzikimi niszczycielami kultury, tylko barbarzyńcami w pierwotnym, greckim sensie tego słowa - tymi, którzy mówią językami nie do przeniknięcia. Przekładając Danckwart, tłumaczka Dorota Sajewska formułuje język, który nie może poradzić sobie z realnością i dwuznacznością świata, pustką i atrofią uczuć, rozkładem możliwości porozumienia.
GENERACJA PUSTKI
Nie ma wątpliwości, że w grze czwórki młodych aktorów od
Miśkiewicza uchwycony został portret ich pokolenia. Ewa Brainer bawi się przerażająco prostoduszną dziewczyną o świadomości zainfekowanej przez reklamy, spełniającą się jedynie podczas zakupów w supermarketach: "Jesteś tego warta!", "Zasługujesz na to!", "Podaruj sobie chwilę przyjemności!". Bohaterka Małgorzaty Buczkowskiej wmawia sobie, że jest silna, atrakcyjna, przebojowa. Oszukuje się, że pasuje do tego świata i jest w nim skazana na sukces.
Bohater Marcina Tyrola, młody urzędnik w postarzającym go o 10 lat garniturze, ograniczył swoje życie do wyborów nowej tapety na ekranie komputera i tęsknot za romansem biurowym z koleżanką z sąsiedniego działu. Mateusz Dewera gra człowieka, który pragnie się zbuntować, odkleić od fałszywej rzeczywistości. Problem w tym, że nie ma sobie nic do zaoferowania w zamian za rezygnację z pracoholizmu. Jego definicja szczęścia, ucieczki od kłopotów i nagrody za każdy maleńki sukces jest banalna: samotny wieczór na kanapie z piwkiem i przy telewizji.
Obraz pokolenia jest metaforą naszego współczesnego masowego "nieprzeżywania" wydarzeń. Wszystko, co mogłoby ocalić bohaterów, jest w sztuce Gesine Danckwart jedynie w sferze wyobrażeń. Jak refren powracają w spektaklu projekcje twarzy niemieckojęzycznej aktorki (Arthemis Chalkidion), spowiadającej się przed kamerą, powtarzającej frazy i słowa-klucze bohaterów. Dzięki tej wizualnej manipulacji mamy wrażenie, że oglądając spektakl siedzimy sobie w głowie u Gesine Danckwart i patrzymy, jak rodzą się podsłuchane i prze-
tworzone przez nią współczesne lamentacje o pustce konsumpcyjnego raju, do którego weszliśmy i już nie wyjdziemy, bo drzwi zatrzaśnięto na głucho.