Artykuły

Gombrowicz też blondynka

Nie róbcie ze mnie taniego demona!... Tego od ro­daków żądał Witold Gombro­wicz. W sumie - mało. Ściśle nie potrafię orzec, kto w finale skle­conego przez Mikołaja Grabow­skiego dzieła "Tango Gombro­wicz" wyrecytował to zdanie, nie potrafię, bo na scenie patetyczne ciemności panowały, warg artystów nie widziałem, a do tego - mruczeli oni, mru­czeli jak jeden, monstrualny ko­cur metafizyki.

Artystów było czterech. Jan Frycz, Jan Peszek, Jerzy Trela i Krzysztof Globisz. Czterech różnych Gombrowiczów na sce­nie? Jeden zawsze pełny i w istocie niezmienny Gombro­wicz, ale w różnych futerałach, w różnych ciałach i tempera­mentach?

Nie. To był Gombrowicz rozchlastany na ćwiartki, rozłożo­ny na czynniki pierwsze, roz­pięty między biegunami, tępy­mi ćwiekami przybity do czte­rech skrajności. Nie róbcie ze mnie taniego demona!... Któraś ćwiartka wymrukuje tę prośbę, po czym jest koniec. Kurtyna i rozchichotane wiwaty roda­ków zmiażdżonych trzygodzin­nym... rechotem własnym.

Skąd ten finalny rechot, sko­ro o patetycznych ciemnościach i mruku metafizycznego kota piszę? Ano z przyzwyczajenia. Jak się naród częstuje tak mo­carnym seansem jarmarcznych wiców, to naród jest w finale wdzięczny, bo naród lubi jarmark, lubi igrzyska tingel-tanglowe i ogólną "pieprzność" w sztuce.

Jakże zapomnieć ćwiartkę Globisza? Wnosząc z wyglądu, wyborny ten tragik gra, że tak powiem, Witka Piwosza, który wtarabania się na scenę ze szczoteczką do zębów w, proszę sobie wyobrazić, zębach! Mało brakowało, a bym padł ze śmie­chu. Napięcie jednak wzrasta, Witek Piwosz wyjmuje szczo­teczkę do zębów z zębów i, miej­cie baczenie, nie posiada już szczoteczki do zębów w zębach! Brawo! Naród pada i leży.

Jak zapomnieć ćwiartkę Tre­li! Jego Witek Stary Wiarus człapie i mruczy tak mozolnie, że nam rechot rozsadza piersi, Witek Stary Wiarus zaś spokoj­nie zasypia w ruchu.

A ćwiartka Peszka? To nie była, że za Słonimskim po­wiem, ćwiartka, to były pełne, choć może nazbyt intensywnie wymasowane wargą czasu, pół-pupki. Słowem - czy można za­pomnieć goły tyłek Peszkowego Witka Kochającego Inaczej, te tyły Witka Ciepłego, które Pe­szek dzielnie pokazuje, gdy już zawiodły inne środki artystycz­ne? Nie można.

Wreszcie - ćwiartka Frycza! Moja ćwiartka ulubiona. Ten Witek Wsiowa Ćwikła Mental­na wypowiada legendarne zdania Gombrowicza o krytyce prasowej, ale jako że z myśli tych Frycz ani pół samogłoski nie jest w stanie zrozumieć - tnie stosy gazet piłą mecha­niczną. Zaiste, subtelność god­na bieszczadzkich wyrębów. Dowcip godny Frycza? Skądże! To jest dowcip godny aktualne­go poziomu Narodowego Stare­go Teatru. Jak nie pałą go, to piłą! Przyznam bez bicia - my­ślałem, że jest mniej dennie. Gombrowicz jako Frycz biesz­czadzki to mój w dziele Gra­bowskiego obrazek ulubiony, bo kluczowy. Tutaj, w scenie z piłą, jasno widać, że nie o to chodzi, co Gombrowicz mówił. Tutaj generalnie idzie o to, jak przaśny kabaret ze słów Gom­browicza sklecić.

Już mi się nie chce dalej ta­plać w bigosie żałosnych detali. Czy mam poważnie analizować kreację Zygmunta Józefczaka (Gonzalo)? Przecież artysta ten na tak bezlitośnie nachylonej

równi pochyłej posadzony został, że nawet zapomniał popro­sić o niewymienianie swego na­zwiska. A Ewa Kolasińska? A Anna Radwan-Gancarczyk? Diabli wiedzą, co grały, ale czy tę ich aktorską niemotę wszech­stronną osłodzi me wyznanie, że współczuję głęboko? Niech wystarczy, że słodzę kawę. Tak - JA słodzę kawę. We fragmen­cie bieszczadzkim Grabowski pozostawił myśl Gombrowicza, że krytyk ma prawo pisać wy­łącznie o sobie. Tak właśnie od zawsze czyniłem, czynię i czynił będę. I z takich megalomańskich pozycji pytam teraz: nie wstyd panu, szanowny panie Mikołaju Grabowski?

Nie wstyd panu udawać, że z Gombrowicza pojmuje pan mniej niż Frycz pojmuje z samo­głosek! Czy pan się łudzi, że nie widać, iż pan "Trans-Atlantyk" i "Dziennik" bez pardonu schla­stał, wyciągnął co pieprzniejsze kawałki i sklecił z nich tak este­tycznie, jak i myślowo niepoczy­talny, trzygodzinny bigos, a wszystko po to tylko, by roda­cy pana dostali to, czego pra­gną, czyli igrzyska dorożkarskiego dowcipu, żart którego lotność jest na poziomie cu­mowniczej liny?

Gombrowicz żądał, czego żądał, ale w istocie nie szło mu tylko o lęk przed tanim demonizmem. Szło mu o lęk przed taniochą w ogóle. Tak, on grał, bo się lę­kał każdej skrajności, każdego przyszpilenia, każdej nieru­chomości, każdej jednoznacz­ności. Mówił, że pisząc, my­śląc, żyjąc - tańczy. Mówił, że świat jego sztuki to wyłącznie teren pomiędzy skrajnościami. Ani tylko tragedia, ani tylko groteska; ani tylko żart, ani tylko powaga; ani tylko wyż­szość, ani tylko niższość; ani tylko ciemność, ani tylko ja­sność. W każdym jego zdaniu zawsze i zawsze w tej samej se­kundzie jest Sas i las, plus i minus, góra i dół, śmiech i przerażenie. Czemu zatem serwuje pan rodakom Gombro­wicza na poziomie kabareto­wego łoju Marcina Dańca i Ta­deusza Drozdy razem wzię­tych?

Odpowiadam: bo tego łak­niemy. Nigdym jeszcze nie wi­dział ludzi, którzy by rechotali mocniej niźli na wyłuskanym z "Trans-Atlanty ku" i przez wszystkie przypadki wyrykiwanym przez Tadeusza Huka (Kosiubicki) słowie: Gówno. Zatem - udało się. Grabowski nie zro­bił z Gombrowicza taniego de­mona. Zrobił zeń taniego, jed­noznacznego jajcarza. I naród jest za to Grabowskiemu wdzięczny, bo lubi, jak u leka­rza lekarz też jest blondynką. Hej!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji