Artykuły

Ale Sajgon!

Mało brakowało, by Natalia Kukulska nie zaśpiewała. Na trzy dni przed występem w musicalu w warszawskiej Romie nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Te kilka dni niepewności to były dramatyczne chwile dla teatru, ale dla niej przede wszystkim.

- Na generalnej próbie jeszcze milczała... Wszystkich, którym się zdaje, że pech omija młodych, pięknych i sławnych, wyprowadzi z błędu przypadek Natalii Kukulskiej. Trzy dni przed premierowym występem w "Miss Saigon", udzielając wywiadu dla VIVY!, była w świetnej formie. Z szybkością karabinu maszynowego opowiadała o pasjonującej przygodzie, jaką okazała się rola w musicalu. Swobodnie nuciła ulubione fragmenty. Parę godzin później tak nieszczęśliwie zakrztusiła się wodą, że pękło jej naczyńko krwionośne. Mówienie groziło komplikacjami, nie mówiąc już o forsowaniu strun głosowych śpiewem. Nie pomogła nawet seria zabiegów w szpitalu na Banacha. I choć do końca w Romie trwały próby z udziałem milczącej Natalii, o śpiewaniu za dwa dni nie mogło być mowy. W dwóch pierwszych z dziesięciu zaplanowanych spektakli Natalię zastąpiła Ewa Wlazłowska.

"Serce mi stanęło, kiedy usłyszałam, co przydarzyło się Natalii. Miałam ochotę płakać. Wyobraziłam sobie, co musi przeżywać", mówi Katarzyna Łaska, pierwsza odtwórczyni roli Kim. "Tyle pracy włożyła w tę rolę i świetnie sobie z nią poradziła. To ciężka rola, trzy godziny na scenie, z czego najwięcej śpiewa Kim. To wymaga nie lada kondycji fizycznej. Do tego nieustanna zmiana technik śpiewu -raz wysoko, falsetem, za moment bardzo nisko. Bohaterce towarzyszą przy tym skrajne emocje. To bardzo trudne". "Natalia zrobiła w miesiąc to, na co my z Kasią miałyśmy pół roku", dodaje Ewa Wlazłowska. "Ktoś mógłby pomyśleć, że to przepracowanie albo nerwy, ale to bzdura. To mechaniczne uszkodzenie strun głosowych. Po prostu pech. Pewnie, że ono łatwiej przydarza się nam, którzy,głosem pracujemy. Wiem coś o tym, bo śpiewając właśnie w "Miss Saigon" przeszłam przez to. W trakcie spektaklu, przy pełnej widowni, poczułam niespodziewanie, że z trudem wydobywam z siebie dźwięki. Nogi się pode mną ugięły, wydawało mi się, że publiczność słyszy jakieś piski, a to były początkowe sceny. Śpiewałam coraz ciszej i czułam się coraz bardziej słaba. Ale nie było wpadki. Potem okazało się, że pomógł mi akustyk, który podgłośnił mikrofony. Ostatnie piosenki zaśpiewała już za mnie dublerka. Ja stałam na scenie i ruszałam jedynie ustami. Po spektaklu półprzytomna dotarłam do lekarza. Miałam ciężkie zapalenie krtani i tchawicy".

Natalia uporała się szybko z niedyspozycją. "Nie ma dramatu, nie dziś, nie jutro, Natalia zaśpiewa za kilka dni. Pokaże, co potrafi, także jako aktorka. A naprawdę ma ogromne możliwości i talent", uspokajał dyrektor Romy i reżyser spektaklu Wojciech Kępczyński. Miał rację. Tak błyskawiczną reanimację chorej krtani nawet lekarze uważają za cud. W chwili oddawania tego numeru VIVY! do druku nic nie wskazuje na to, by w kolejnym spektaklu "Miss Saigon" Natalia Kukulska nie mogła wystąpić.

Justyna Kobus: - Co to było?

Natalia Kukulska: - Pech gigant. W okresie ostatnich prób do musicalu "Miss Saigon" chodziłam również na wieczorne spektakle. Na jednym z nich, popijając wodę, niefortunnie się zakrztusiłam. To spowodowało pęknięcie naczyńka krwionośnego i wylew na fałd głosowy. To poważne schorzenie. Tak jak nie da się tańczyć ze złamaną nogą, nie można śpiewać, mając żywą ranę w gardle. Taką kontuzję zwykle leczy się trzy tygodnie, ale ja miałam zagrać tylko w dziesięciu ostatnich spektaklach "Miss Saigon". Byłam gotowa do roli i nie mogłam się doczekać. Przeżywałam koszmar!

- Dzięki fachowej pomocy powrót do formy nastąpił szybko. Opuściła Pani zaledwie dwa przedstawienia.

- To ponoć graniczy z cudem. Jestem niezmiernie wdzięczna lekarzom ze szpitala na Banacha, przede wszystkim foniatrze doktor Komoro wskiej. Niemal każdy wokalista w ostatecznych sytuacjach kieruje się do niej. Gdy zobaczyła mój wylew, była przerażona, uznała, że nie ma szans, bym zaśpiewała na premierze. Zastosowała jednak wszystkie możliwe metody i dzięki ostrej terapii - inhalacjom, lekom, zastrzykom, wlewkom do gardła - rana z dnia na dzień wyglądała lepiej. Nie poprzestałam jednak na tym. Chodziłam również na zabiegi tak zwanej klawiterapii do doktora Barbasiewicza. To medycyna naturalna, bezinwazyjne nakłuwanie

ośrodków nerwowych odpowiedzialnych za dane narządy. Bardzo skuteczne. Myślałam nawet, że uda się zaśpiewać premierę, ale doktor Komorowska skonsultowała te decyzje z profesorem w szpitalu na Banacha i uznano, że to zbyt duże ryzyko. To narząd mojej pracy i mogłoby wydarzyć się coś jeszcze gorszego. Załamałam się, ale rozumiałam to.

- Jak zachował się zespół Romy?

- Wspaniale. Wspierali mnie i pocieszali skutecznie. Oni rozumieją takie sytuacje. Nawet odbyła się próba generalna, jak gdyby nic się nie stało - wszyscy śpiewali, a ja milcząco grałam. Nikt nie potraktował jej po macoszemu. Dyrektor Romy Wojtek Kępczyński okazał mi mnóstwo serdeczności. Rzadko się zdarza, by komuś, kto pełni taką funkcję, zależało najbardziej na człowieku, a nie na przedstawieniu. Zaśpiewała za mnie Ewa Wlazłowska, która wcześniej bardzo pomogła mi podczas prób. Wspierali mnie Ela Zapędowska i Maciek Pawłowski - kierownik muzyczny. Otrzymałam mnóstwo ciepłych SMS-ów od znajomych. Dowiedziałam się, jak wiele życzliwych osób mam wokół siebie.

- Kiedy dyrektor Romy zadzwonił z propozycją zagrania głównej roli w "Miss Saigon", zgodziła się Pani bez wahania?

- Niemalże. Nie była to pierwsza musicalowa propozycja od Wojtka Kępczyńskiego. Wcześniej, co mi wypomina do dziś, proponował mi rolę w "Famę". Odmówiłam. Muszę mieć pewność, że w tym, co robię, odnajdę się w stu procentach. To wiąże się z odpowiedzialnością za własne artystyczne poczynania. W przypadku "Miss Saigon" miałam pełną świadomość, na co się porywam. I pewność, że tego naprawdę chcę. Ale ona sprawiała, że zadawałam sobie pytanie: "Czy podołam wyzwaniu? Czy na pewno dam radę?" Widziałam wcześniej musical i rewelacyjną w roli Kim Kasię Łaskę. Zrobił na mnie ogromne wrażenie, wzruszyłam się do łez. Mnóstwo w nim utworów, które mogłyby stać się osobnymi, śpiewanymi poza sceną piosenkami. Muzyka sama go niesie. Jest genialnie napisana, wywołuje wielkie emocje. Rola Kim jest trudna. Niektórzy uważają nawet, że to najtrudniejsza kobieca rola musicalowa. Dużo tekstu do zapamiętania, mnóstwo emocji do przekazania. Samo aktorstwo. A to dla mnie nowość. Szczególnie pomocny był mi Andrzej Ozga -autor polskiego libretta.

- Jako nastolatka marzyła Pani o aktorstwie. Czy rola w "Miss Saigon" to spełnienie tego marzenia?

- Po części. Jeszcze w liceum marzyłam o szkole teatralnej. Pamiętam, że przejeżdżając obok PWST na Miodowej, wzdychałam z nadzieją. Ale wybrałam muzykę. I filozofię, której zresztą nie skończyłam. Nie dało się ciągnąć z przekonaniem dwóch tak różnych rzeczy jednocześnie. Przychodziłam na wykłady tak zmęczona, że zwyczajnie nie dawałam rady. Pamiętam, jak bus podjeżdżał czasami pod uczelnię, a ja z kuferkiem do makijażu wskakiwałam do środka. I wchodziłam w inny świat, jakby w drugi wymiar. To było dobre, taka odmiana. Nie czułam pustki. Wykonując artystyczny zawód, człowiek zbytnio skupia się na sobie. To bardzo egocentryczne zajęcie. Zmusza do wiecznego myślenia: "Jak mnie odbierają? Czy wszystko dobrze robię?" To okropne. Miałam ten drugi świat, pełen refleksji. Zaplecze dla - nazwijmy to wzniosie - intelektualnego rozwoju.

- Porzuciła je Pani jednak.

- Bo łapałam się na tym podczas zajęć, że cały czas myślę o śpiewie, że układam w myślach kolejność utworów na kolejny koncert. Muzyka to zawsze była moja największa pasja.

- Dawno temu zagrała już Pani w musicalu. To była "Królewna Śnieżka".

"Zagrałam" to mocno powiedziane. To było drobne doświadczenie aktorskie w spektaklu Krzysztofa Kolbergera w Teatrze Komedia. Większość kobiet potrafi grać królewny, nawet na co dzień. Po kilku latach zagrałam jeszcze raz w Operze i Operetce w Szczecinie. Moja Śnieżka - dziś mogę to chyba powiedzieć - była wtedy w trzecim miesiącu ciąży.

- To wręcz profanacja.

- Też tak myślę. Fani tej baśni, nie mówiąc już o siedmiu krasnoludkach, zlinczowaliby mnie, gdyby o tym wiedzieli. Jednak nie da się o tym mówić w kategoriach doświadczenia aktorskiego w zestawieniu z tym, co teraz robię.

- W "Miss Saigon" jest Pani piosenkarką, aktorką i tancerką.

- Tancerką najmniej, poza jedną sceną, która wywołuje we mnie wstyd, ale też ubaw. Musiałam się przełamywać, by zatańczyć przy rurze. Bohaterka, którą gram, zmuszona jest bowiem do pracy w domu publicznym. Rola Kim jest przede wszystkim śpiewana. Szalenie dramatyczna, całe spektrum emocji do wygrania: strach, nienawiść, ból, złość. Ale wyśpiewać muszę też miłość, a zaraz potem żal i rozgoryczenie. Dramat Kim cały czas narasta. Na końcu popełnia samobójstwo.

- To taka "Madame Butterfly", tyle że z akcją osadzoną w Sajgonie, w latach 70. Płacze Pani na scenie?

- Popłakałam się, ucząc się tekstu, kiedy dotarłam do sceny, gdy Kim żegna się ze swoim synkiem na zawsze, oddając go ojcu. To mężczyzna jej życia, z którym nie może jednak być. Swojego losu nie może uratować, a to jest jedyne wyjście, by zapewnić dziecku przyszłość. Mały ma cztery latka...

- ...czyli dokładnie tyle, co Pani Jasio.

- Tym łatwiej mi było wyobrazić sobie, co czuje moja bohaterka. Odnajduję wiele z tych emocji u siebie. Przeżywam wszystko.

- To największe wyzwanie zawodowe?

- Mam na koncie kilka takich wyzwań. Występ z Jose Carrerasemto też było wydarzenie, podobnie jak ostatni pobyt w Stanach, na uczelni muzycznej. Dla artysty największym wyzwaniem jest zaistnieć samodzielnie. Ja mam to za sobą. W moim przypadku wyzwaniem okazała się praca w zespole. Teraz muszę być przekonująca jako Kim, a nie jako Natalia Kukulska. Do tej pory zawsze myślałam: "Jak pokazać, co czuję, dając z siebie wszystko?" Teraz myślę: "Opowiem wam pewną historię". O tym, jak to zrobię, zdecydował reżyser. To uczy pokory, choć artysta i tak filtruje to przez własne emocje i wrażliwość.

- Bardzo Pani do twarzy w nowej fryzurze, ale wielbiciele nie zdążyli się chyba jeszcze przyzwyczaić do poprzedniej. Kolejna zmiana wizerunku?

- Niezupełnie. Po części spowodowana jest ona potrzebą dopasowania się do nowej roli... Ale tak szczerze

- Zawsze marzyłam o takiej właśnie fryzurce, o takiej długości włosów, no i o tym, by stały się jakimś cudem proste. A poza tym ciągle musiałam obcinać włosy, by utrzymać tamtą, krótką i postrzępioną fryzurę. Odrastają mi błyskawicznie i teraz zdecydowałam się je wyrównać.

- Tym razem babcia pochwaliła decyzję?

- Aaa, wiem, o czym pani myśli! Powiedziałam tylko raz w VIVIE! o szoku, jakiego doznała babcia, gdy zobaczyła mnie po obcięciu włosów, i wszyscy cytują to do tej pory. A babci następnego dnia już się podobało. To kwestia przyzwyczajenia. Ludzie wokół mnie zmianę przyjęli bardzo przychylnie. W tym zawodzie zmiany są zresztą normą. Ja zaś nimi nie szafowałam i wszyscy mocno przyzwyczaili się do mojego wyglądu. Nie chciałabym być więźniem swojego wizerunku. Taki powiew świeżości bardzo dobrze robi. Po prostu udałam się do Jagi Hupało i oświadczyłam: "Tniemy". A ona tylko zapytała: "Taka długość, o jakiej zawsze myślałaś?" Wiedziała wszystko.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji