Artykuły

Improwizacje dla łaskawych

Dwukrotnie podczas przedstawienia "Improwizacji wrocławskich" pojawia się wysłannik Majestatu (grany przez Zygmunta Bielawskiego), który raz zgodnie z tekstem Moliera, drugi raz nieoczekiwanie na koniec sekwencji Różewiczowskiej "przywraca życie" sfrustrowanym komediantom, oświadczając, że król w swej łaskawości i zrozumieniu dla trudu artystów daje im szansę kontynuacji pracy nad spektaklem, a dzisiejszego wieczoru zadowoli się byle czym. Przy tym drugim wejściu rolę króla przejmuje publiczność. To my mamy do wyboru: potraktować rzecz z całą bezwzględną surowością lub - uwzględniając niecodzienne okoliczności - okazać wyrozumiałą łaskawość. W stosunku do oczekiwań i realnych możliwości aktorskiego zespołu oraz realizatorów z takimi nazwiskami (Wajda, Zachwatowicz, Radwan) można rzec, że otrzymaliśmy mało. Ale...

Spróbujmy najpierw spojrzeć na "Improwizacje wrocławskie" oczami króla łaskawego i wyrozumiałego. Istnieją sprawdzone przepisy na teatralne "hity", które - nawet nie sięgając artystycznych wyżyn - gwarantują sukces u publiczności. Wystarczyłoby "strzelić" powiedzmy "Krakowiaków i górali", kolorowo, patriotycznie, wesoło, a wszyscy byliby szczęśliwi. Pomiędzy zwykłą inauguracją nowo wybudowanego teatru, a wskrzeszeniem Polskiego jest jednak różnica. W tym drugim przypadku wypadało pogodzić kilka rzeczy, nie koniecznie układających się w harmonijny porządek.

Już z założenia inauguracja w tak ambitnym i wysoko dziś notowanym teatrze nie powinna być banalna. A czasu na jej przygotowanie i próby sceniczne było niewiele. Wajda od dawna nosił się z chęcią realizacji "Improwizacji" Moliera i Giraudoux, a taka okoliczność jak otwarcie odbudowanego teatru wydaje się wyjątkowo sprzyjająca scenicznej dyspucie o powołaniu i społecznych uwarunkowaniach sztuki i artystów. Pomysł dopełnienia tych dysput współczesną refleksją, na dodatek o wrocławskim rodowodzie (Różewicza "Teatr niekonsekwencji"), też jest obiecujący. Próba ożywienia i uaktualnienia prawie już teatralnie martwego tworzywa klasyków i jeszcze scalenia go w jedno z miniaturami Różewicza, odwołującymi się do zupełnie innego myślenia i odmiennie nastrojonej wyobraźni, to jednak przedsięwzięcie nieomal szalone. Ale sztuka szaleństwem stoi. W tym przecież wypadku nie mogło być mowy o tym, by ktokolwiek pozwolił np. na przedłużenie prób lub zabranie się w pewnej fazie prac za rzecz od nowa. To musiało być gotowe na 20 maja.

Kolejnym obciążeniem był fakt, że ambicje ambicjami, ale do podstawowych zadań realizatorów w pracy nad przedstawieniem i w jego eksploatacji należało testowanie i "strojenie" nowej przestrzeni i zainstalowanych urządzeń. Wydaje mi się, że akurat to zadanie spektakl spełnia bardziej niż zadowalająco. Można by uznać za przesadę zaangażowanie w to jedno przedstawienie, bez wystarczającego artystycznego uzasadnienia, całego zespołu; niektórzy aktorzy pojawiają się, by powiedzieć jedną kwestię. Ale - gdy się zastanowić - jest to nie tylko forma usatysfakcjonowania zespołu, który dzielnie przetrwał ciężką próbę. To też rodzaj inwestycji na przyszłość. Każdy z aktorów uzyskał możliwość, tak przecież ważnego w codziennej pracy, rozpoznania nowej przestrzeni. Wszakże pomiędzy tymi wszystkimi celami, które spróbowano osiągnąć za jednym zamachem, występują naturalne sprzeczności. Przedsięwzięcie nie zaowocowało więc w pełni. Czy mogło? Przedstawienie jest raczej częścią artystyczną akademii z okazji odbudowy teatru, aniżeli samoistnym wydarzeniem. Kto, pomny tego wszystkiego, przyjdzie obejrzeć "Improwizacje" i ucieszyć się odbudowanym teatrem, nie musi wyjść zawiedziony.

Kto nie znajdzie w sobie motywacji do okazania królewskiej łaskawości, może inauguracyjnej premierze postawić sporo zarzutów. Z trzech części jedynie "Improwizacja paryska", na której spodziewałem się wynudzić, jest teatralnie żywa i to nie tylko dlatego, że jest "publicystycznie" aktualna. Jest najczyściej i najprecyzyjniej zrobiona. Wyraziści i przekonujący są nie tylko główni protagoniści Jerzy Schejbal w roli Jouveta i Stanisław Melski jako Robineau, ale też Teresa Sawicka, Krzysztof Dracz i reszta, choć pozostałe role są bądź epizodyczne, bądź nieomal nieme. Przynajmniej ja miałem w tej sekwencji wrażenie obcowania z harmonijnie zestrojonym zespołem. Po prostu tę część przedstawienia zdołano zrobić. Nic dziwnego, że nie pojawił się w niej Bielawski ogłaszający... amnestię.

"Improwizacja wersalska" w tym kontekście okazuje się przydługim, niezbyt atrakcyjnym prologiem, choć niejako "pod podszewką" kryje zasoby subtelnego humoru (kulisy teatru, nakładanie się "prywatności" aktorów z trupy Moliera na postaci, mieszanie się "rzeczywistości realnej" z "teatralną"), pada też w niej niemało zastanawiających kwestii, m.in. o godności artysty. Z kolei "Improwizacja wrocławska", poniekąd naprawdę zaimprowizowana, bo naprędce zmontowana z "niescenicznych miniatur i poezji Różewicza w rodzaj teatralnego eseju, oddzielona od pozostałych części żelazną kurtyną, ma jedną zasadniczą słabość: teatr zda się nie nadążać za myślą poety. Gra paradoksów, humor, ironia i "skeczowatość" tych tekstów nie jest celem, a tylko metodą poety, by wyrażać rzeczy przejmująco poważne, co w tym przedstawieniu widzowie mogli zaledwie przeczuwać.

Panie i Panowie! Nie mam specjalnego wysłannika, więc Wam osobiście ogłaszam, że w tych niecodziennych okolicznościach jakoś w końcu zadowoliłem się tym, co ujrzałem. Spokojnie będę czekał na porywające wydarzenie, wiedząc, że te nie rodzą się szybko i na zawołanie, a także pamiętając, że w tym roku już uczestniczyłem w dwu premierach Teatru Polskiego, które dostarczyły mi dużej satysfakcji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji