Artykuły

Wieczne pióro Pana Zygmunta

Zygmunt Greń był "od zawsze" znakomitym krytykiem teatralnym. Mistrzem w swoim fachu. Głębokim w analizach, uważnym i pracowitym, inteligentnym i pełnym erudycji. Był zawsze świadomym obrońcą tekstu literackiego w teatrze i teatru "totalnego" w inscenizacji. Można to sprawdzić jeszcze dziś w licznych tomach szkiców teatralnych, recenzji i esejów, które po sobie pozostawił - pisze Maria Malatyńska w miesięczniku Kraków.

Przez długie lata to był najwyraźniejszy obraz w moim wspomnieniu: Zygmunt Greń przy swoim redakcyjnym biurku w "Życiu Literackim", z wiecznym piórem w dłoni, wykreślający jakieś zdania, przestawiający wyrazy czy wręcz całe fragmenty czyjegoś tekstu. Trwał tak, pochylony nad maszynopisami, niezależnie od tego, co działo się wokół. Skupiony, obecny tylko "w tekście", który przygotowywał do druku. Nie było jeszcze komputerów, adiustacja to był właśnie "cierpliwy" ołówek lub pióro redaktora i mniej lub bardziej niewyraźny maszynopis tekstu rozłożony na biurku. Ale wystarczyło uchylić drzwi i zapytać, czy można? Zakręcał piórko, wyciągał papierosa i natychmiast był gotowy do tego, co najciekawsze było w tamtej redakcji: do rozmów. Ach te rozmowy z Zygmuntem! Perełki, skrzące się dowcipem, przekorne, ironiczne, inteligentne, intelektualne, inspirujące dla każdego rozmówcy. Wielu przychodziło do redakcji właśnie po to, by z Nim porozmawiać. Bo ten pewnik, jak to pewnik, rzeczywiście nigdy nie wymagał udowodnienia: że wszystko, co inteligentne, artystyczne, wysmakowane i wyrafinowane - istniało w tej redakcji poprzez Zygmunta i z Jego powodu. Przyszłam do "Życia" jako pierwsza z tzw. pokolenia młodzieży, zaledwie absolwentka polonistyki, jeszcze nie dziennikarz, jeszcze nie krytyk, ot, zwykły nieśmiały młody człowiek, przez wielkiego Jana Błońskiego przyprowadzony "za rękę" właśnie do Zygmunta ze wskazaniem, że "może coś z tego będzie". Stopniowo poznawałam tych wszystkich tuzów literatury, którzy tu wówczas pracowali, od Wisławy Szymborskiej i Stefana Otwinowskiego począwszy, przez Tadeusza Śliwiaka, Olgierda Terleckiego, Henryka Voglera, składającego częste wizyty samego profesora Kazimierza Wykę czy jeszcze częściej - prof. Henryka Markiewicza lub przyjeżdżającego ze stolicy profesora Aleksandra Jackiewicza, mojego wkrótce mistrza "po filmowej profesji", i zauważyłam, że oni wszyscy są i bywają tutaj właśnie dla Zygmunta. I ci, którzy tworzą grupę razem pracującą, wzajemnie na siebie działającą, są tacy dlatego, że tę spajającą wszelkie indywidualności siłę ma właśnie Zygmunt. A ci, którzy przychodzą, chcą z Nim porozmawiać.

Był dobrym partnerem do rozmów. Jego błyskotliwość nie onieśmielała, a inspirowała. To dlatego tak lgnęli do Niego artyści wszelkiego autoramentu, to Jemu się zwierzali, z Nim żonglowali tekstem, skojarzeniami, dowcipem. On pobudzał do inteligentnych reakcji. Jego staroświecki wdzięk, nienaganny, ciemny garnitur (który, jak się potem okazało, dojrzewał i "starzał się" z Nim razem), Jego parasol, kapelusz, akcesoria - to była naturalna i niewymuszona I kompozycja... jak Zygmunt wychodził z redakcji, to wyglądał trochę jak profesor Tutka z opowiadań Szaniawskiego. I tak było dobrze i niezmiennie.

Ale, oczywiście, był przede wszystkim ważnym redaktorem tego pisma. Z Nim się dyskutowało o tematach, Jemu powierzało się teksty. Wierzyło się w ten Jego "nieznośny", bo bezkompromisowy ołówek. Wiadomo było, że nie umknie Jego uwadze nic, co niezgrabnie napisane lub zanurzone w wielosłowiu piętrzących się przymiotników. Ten jego ołówek to była, tak naprawdę, najlepsza i prawdziwa "szkoła pisania". I to dla wszystkich, nawet tych wielkich. To były dziennikarskie studia i ciągłe dojrzewanie do inteligentnego smaku. A On miał wszelkie podstawy, by tego "uczyć". Był mistrzem słowa, prawdziwym mistrzem języka polskiego. Po bardzo wielu latach, już po likwidacji "Życia Literackiego", udało się Jego przyjaciołom zaprosić i Zygmunta, i Jego "bezkompromisowy ołówek", czyli tę niepowtarzalną szkołę inteligentnego pisania do Telewizji Kraków. Pracował tam 17 lat! I znowu było zaskakująco dobrze. Młode pokolenie dziennikarzy poddało Mu się łatwo, bezwarunkowo i z zachwytem. Było widać i słychać, że był nieodzownie potrzebny. Choć czasy były już inne technicznie: Zygmunt siedział przy komputerze i na monitorze wykonywał adiustację dziennikarskich tekstów. Nie zmieniło się tylko i na szczęście Zygmuntowe odczucie pięknego i precyzyjnego stylu polskiego języka. Jego wieczne pióro leżało zawsze obok komputera niczym symbol czujności. Wiecznej czujności nad pięknym, polskim tekstem.

*

Zygmunt Greń był "od zawsze" znakomitym krytykiem teatralnym. Mistrzem w swoim fachu. Głębokim w analizach, uważnym i pracowitym, inteligentnym i pełnym erudycji. Był zawsze świadomym obrońcą tekstu literackiego w teatrze i teatru "totalnego" w inscenizacji. Można to sprawdzić jeszcze dziś w licznych tomach szkiców teatralnych, recenzji i esejów, które po sobie pozostawił. W latach 60. i 70. był taki szłlachętny zwyczaj, że interesujące materiały, pojawiające się w prasie, wydawane były potem przez autora w osobnych tomach, dzięki czemu, przy braku komputeryzacji i słabej technice archiwizowania prasy, mogły przetrwać. I przetrwały. Można więc i dziś po czytać Jego "Godziny przestrogi", "Wejście na scenę", "Teatr i absurdy", "Czwartą ścianę" i kilka innych tomów. Także i te, które poświęcone były najbardziej interesującej Go epoce, i Młodej Polsce: "Rok 1900" i "Taki się nam snuje dramat". Zygmunt Greń był zresztą prawdziwie "gorącym" i czynnym krytykiem. Był na każdej premierze, brał udział w rozmaitych spotkaniach teatralnych, dyskusjach, a Jego szkice z łamów nie tylko "Życia Literackiego", ale także "Teatru" "Twórczości", "Dialogu" były ważnym głosem w dyskusji nad teatrem. Nad mistrzostwem tej sztuki i nad potrzebami jej zawsze inteligentnych odbiorców. Dziś już nie ma takiej krytyki, która byłaby rzeczywistym pochyleniem się nad czasem i kulturą i która zechciałaby umieścić teatr w obrębie ludzkiej tęsknoty za duchowością.

Ale też była to trochę także umiejętność pokoleniowa. Zygmunt Greń należał do pokolenia krytyków o szczególnej wrażliwości, a może tylko... o świetnym, humanistycznym wykształceniu, takich jak Jan Błoński, Jerzy Kwiatkowski, Andrzej Kijowski czy Konstanty Puzyna, którzy nigdy nie bali się sztuki. Wiedzieli, że jest znacznie większa i ważniejsza niż doraźne potrzeby. I wspaniale potrafili tą wiedzą operować.

Pamiętam jednak taki moment, gdy Zygmunt świadomie odwrócił się od teatru, gdy się na żywy teatr "obraził". Nie spodobały Mu się niczym nieuzasadnione eksperymenty, a z drugiej strony - zbyt łatwa komercjalizacja. Dostrzegł, że teatr sam rezygnuje z bogactwa inscenizacji, totalnej siły oddziaływania, a wchodzi w ręce ludzi nie do końca świadomych jego możliwości. I wtedy przestał chodzić do teatru. Znudził się nim. A na łamach "Życia Literackiego" pojawił się rezultat tego "znudzenia", najbardziej oryginalny cykl Jego felietonów pod wspólnym tytułem "Teatr zamknięty". Były to pełne intelektualnej ciekawości recenzje z książek zajmujących się teatrem i jego ludźmi. Ten podwójny pryzmat, poprzez który poszukiwał jednak "swojego teatru", najlepiej sprawdził się po latach, gdy cykl ten wydany został w zwartym tomie, opatrzonym tym samym tytułem. Bo wtedy, w tych felietonach czytanych łącznie, tym dobitniej było widać, co zostaje w świadomości, gdy krytyk odwraca się od codziennej praktyki teatru. Jak wszystkie jego dawne wartości, o których niegdyś pisał, dostrzega już tylko w czyichś tekstach i w obcych wspomnieniach. Było widać, na ile można patrzeć na teatr za pośrednictwem czyjejś interpretacji i obcego spojrzenia. I czy to ograniczenie, które sobie sam narzucił - mogło rzeczywiście wystarczyć?

*

Ale, czy nie było także tak, że Zygmunt "pozbywszy się" teatru, zwrócił uwagę na możliwość zabawienia się literaturą? Coś w tym musiało być, jeśli Jego powieść, którą napisał dosyć późno, bo w latach 90., stała się niespodziewanie jakimś podsumowaniem Jego wrażliwości i stylu finezyjnego formowania myśli. Ta powieść to "Olśnienie" - pozornie rzecz o miłości, na dodatek z kluczem, środowiskowa i obyczajowa, która dzieje się w krakowskim nocnym lokalu "Feniks", świetnie odtwarzając klimaty lat 70. Toczą się w niej intelektualne rozmowy "przy barze", w oparach, gdy nawet każde wyznanie wygląda sztucznie. Pamiętam, jak na łamach krakowskiej "Dekady Literackiej" zachwycał się tą powieścią prof. Włodzimierz Maciąg, wiele lat pracujący w redakcji "Życia Literackiego" i zmarły kilka dni po Zygmuncie, odnajdujący Go w Olśnieniu: mistrza słowa, stylu i zabaw z literaturą. Wyrafinowanego estetę i pełnego finezji intelektualistę. Pisał: "Lektura szybko zdradza konesera: nie o prawdę o życiu chodzi w tej książce, ale o sposoby ujmowania tego życia w literackie wzory i modele, o pewnego rodzaju przygodę odnajdywania literatury wszędzie, gdziekolwiek ludzie obcują ze sobą, rozmawiają, zabawiają się rozmaitymi spostrzeżeniami, a w końcu kochają, cierpią i umierają. Świat, jaki znamy, jest przede wszystkim zbiorem przeróżnych wątków książkowych (...), jakie niegdyś przeczytaliśmy".

Może to właśnie było prawdziwe odkrycie? Świat, w którym żył Zygmunt przeniesiony na piętro literackiego stylu, był zawsze światem idealnym. I na dodatek dawał dystans i luksus bycia poza doraźnością. Takiego Zygmunta bardzo będzie brakować.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji