Artykuły

Sztuka o czterech literach Maryni, czyli co dalej z poznańską kulturą

Instytucja kultury na prowincji - a Poznań jest kulturalną prowincją - ma sens tylko wówczas, kiedy przede wszystkim realizuje misję, służy lokalnej społeczności. Patrząc z tego punktu widzenia, większość naszych instytucji można zlikwidować choćby dziś. Prawie nikt nie zauważyłby ich zniknięcia - pisze Michał Danielewski w Gazecie Wyborczej - Poznań.

o było rok temu. Nadzieje były ogromne. I nie były bezpodstawne. Ogromny wysiłek intelektualny części środowiska kulturalnego i wynikająca z niego burza mózgów, pomysłów, idei, której zwieńczeniem był Poznański Kongres Kultury cały czas robią wrażenie. Mają tylko jeden feler - są w większości proceduralne i techniczne, a ich wprowadzenie zależy od dobrej woli władz i urzędników. A ci, jak wiadomo, nie lubią ryzyka i mają ochotę tylko na takie zmiany, które pozwolą utrzymać status quo. Są szalenie biegli w działaniach, które z jednej strony uciszają krytyków, ale z drugiej są na tyle płytkie i nieistotne, by wszystko zostało po staremu.

I rok po kongresie pozytywnych zmian w zarządzaniu poznańską kulturą można wymienić sporo. W miarę jasne kryteria, punktacja i udział ekspertów przy ocenianiu wniosków o granty. Udział ekspertów z zewnątrz (ale bez prawa głosu) w trakcie konkursów na stanowiska kierownicze w instytucjach kultury. Większa otwartość na dialog i konsultacje ze stroną społeczną, np. z Obywatelskim Forum Kultury. Mamy w Poznaniu kulturalną małą stabilizację. Jest przejrzyściej? Jest. Kompetentniej? Takoż. Są afery? Nie ma. Czyli jest lepiej? Ano nie wydaje mi się. Niby biegniemy, ale jednak w miejscu, a pozór ruchu nadają temu wszystkiemu tylko statyści zmieniający dekoracje.

Środowiska kulturalne po wielkim wzmożeniu i wysiłku w trakcie Poznańskiego Kongresu Kultury zapadły w sen, opanowała je błogość. Tym większą, że z horyzontu zniknął demon wiceprezydenta Sławomira Hinca. Dlatego ucieszył mnie opublikowany w "Gazecie" tekst Łukasza Minty, z agencji koncertowej Go Ahead ("Kasa dla teatrów? Ale niby dlaczego?", "Gazeta", 27 października). "Wszyscy mieszkańcy zrzucają się na kulturalne potrzeby wąskiej grupy ludzi oraz etaty nie tylko aktorów, ale również pracowników administracyjnych. Zrzucają się właściciele prywatnych kin i klubokawiarni, muzycy oraz wszyscy ci, którzy teatrem zainteresowani nie są, a ich oczekiwania kulturalne są zwyczajnie ignorowane przez władze miasta" - pisał Minta. I żądał, by nie uznawać tego za oczywistość.

"Instytucje kultury z pewnością potrzebują mocnego wstrząsu. Jednak z drugiej strony potrzebują również możliwości długofalowej realizacji swojej misji wraz z wpisaną w nią koniecznością podejmowania ryzyka artystycznego. Nie jest to możliwe bez udziału środków publicznych" - odpowiadał mu Marcin Maćkiewicz, jeden z organizatorów Poznańskiego Kongresu Kultury ("Darmozjady i prywaciarze", "Gazeta", 6 listopada).

To bardzo ciekawa dyskusja. Bo niby z jakiego powodu mamy utrzymywać z samorządowych pieniędzy instytucje, które praktycznie niczego nie wnoszą do lokalnych społeczności?

Czy ktoś pamięta spektakl w Teatrze Polskim lub wystawę w Galerii Miejskiej Arsenał, które dotyczyłyby w jakiś sposób Poznania? Wywołały dyskusję, kontrowersję, w nowatorski sposób mierzyły się z lokalnymi stereotypami, problemami? Była skandalicznie ocenzurowana "Arbeitsdisziplin" Rafała Jakubowicza w Arsenale, była wystawa grupy Penerstwo - coś jeszcze? Niewiele. Możemy za to mnożyć przykłady średnich ekspozycji i tak samo średnich spektakli o czterech literach Maryni, na które z lokalnej kasy przez lata wydaliśmy grube miliony złotych. Czas przesunąć środek ciężkości w dyskusji o poznańskiej kulturze, trochę mniej rozmawiać o procedurach, trochę więcej o wartościach.

Instytucja kultury na prowincji - a Poznań jest kulturalną prowincją - ma sens tylko wówczas, kiedy przede wszystkim realizuje misję, kiedy służy lokalnej społeczności: daje głos różnym grupom mieszkańców, promuje ciekawe lokalne zjawiska artystyczne, wywleka na światło dzienne zamiatane pod dywan problemy. Tak rodzi się kulturalny ferment, nakręca koniunktura, coraz więcej mieszkańców interesuje się sztuką, a artyści muszą się konfrontować z kimś więcej niż z wciąż tymi samymi "stałymi bywalcami" za kilkadziesiąt złotych kupujących możliwość "poprzeżywania" w teatrze czy galerii. Patrząc z tego punktu widzenia, właściwie wszystkie artystyczne instytucje kultury w Poznaniu można by zlikwidować choćby dziś. Żadna z nich nie wypełnia choćby strzępka tak rozumianej misji. W związku z tym ich zniknięcia prawie nikt by nie zauważył. Skoro wydajemy na nie miliony, może spróbowalibyśmy to zmienić?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji