Artykuły

,,All i have to do is dream"

"Miasto snu" w reż. Krystiana Lupy TR Warszawa, Teatru Dramatycznego w Warszawie i Theatre de la Ville w Paryżu. Pisze Szymon Spichalski w serwisie Teatr dla Was.

Krystian Lupa ostatnimi czasy wyraźnie błądzi. Wystarczy przypomnieć hałas, jaki wywołała zeszłoroczna ,,Poczekalnia.0". Wiele głosów mówiło o nowej ścieżce artystycznej wiekowego reżysera. Czy trudno się więc dziwić szumowi, jaki towarzyszył promocji ,,Miasta snu"? Tworzywem tego dzieła jest ,,Po tamtej stronie" Alfreda Kubina. Surrealistyczny klasyk był już zresztą inspiracją dla wcześniejszej wersji ,,Miasta", zrealizowanej w krakowskim Teatrze Starym w 1985 roku.

,,Miasto snu" AD 2012 było zapowiadane od wielu miesięcy, parokrotnie przekładano premierę. Smaczku dodawał fakt, że pierwszy oficjalny pokaz widowiska miał miejsce w Paryżu, nie w Warszawie. Z pewnością dorobiło to spektaklowi aury wydarzenia światowego. Ale jak to zwykle ma miejsce przy szumnie obwieszczanych eventach, skończyło się na spektakularnej klapie. Zachodni krytycy zareagowali pozytywnie na ,,Miasto snu", ale ich recenzje były do bólu ogólnikowe i opisowe. Zabrakło postawienia pytań samemu Lupie i jego dziełu. Wygląda to tak, jakby samo nazwisko reżysera było jedynym warunkiem powodzenia przedstawienia.

Problem ze spektaklem TR Warszawa polega na tym, że jego twórca wpada w ślepy zaułek. Dekonstrukcja sięgnęła u Lupy wyżyn absurdu. Pojawiający się tutaj komizm unieważnia wszelką problematykę i możliwość kontemplacji. Postacie z ,,Poczekalni.0" wysiadają ostatecznie w ,,państwie snu", ale nic się nie zmienia. Poszukiwania artystyczne Lupy nie przynoszą żadnego rezultatu. Widowisko razi ideową pustką. Reżyser sam nie wie, co chce powiedzieć. Zapętla tylko kolejne sekwencje, wydłużając przedstawienie do sześciu i pół godziny.

Pozornie tematyką spektaklu jest kwestia beznadziejności wszelkiej utopii. Ale udowadnianie, że utopia nie ma szans na swe spełnienie jest zwykłą tautologią. Pozostaje więc obserwowanie snujących się po scenie ludzi-duchów. Bo właśnie określeniem ,,duchy" nazywa obecne w widowisku postacie Maria Maj. Mieszkańcy ,,Perły" (tytułowej metropolii) mają nieokreślony status ontologiczny. Wraz z tym pojawia się pytanie: skąd się tu znaleźliśmy? Szansa na zastanowienie się nad ważkimi sprawami przepada wraz z rozbudową konstrukcji spektaklu. A cały ten szkielet opiera się na scenariuszu, który charakteryzuje się przerostem metafor. Przede wszystkim jednak cechują go dialogi, które tchną sztucznością. Poszczególne fragmenty rozmów są pełne wstawek, które odbierają konwersacjom ich płynność. Rzucone nagle ,,kocham cię" w czasie rozmowy o czymś całkowicie przyziemnym kojarzy się z wczesnymi przedstawieniami Mai Kleczewskiej. Pretensjonalność tekstu zmusza do zastanowienia się nad decyzjami artystycznymi Lupy.

Zawodzą kreacje psychologiczne, będące przecież na ogół znakiem firmowym teatru twórcy ,,Kalkwerku". Sandra Korzeniak potwierdza niestety, że jest gwiazdą jednego przedstawienia. Aktorka nie potrafi pozbyć się swojej maniery, w dodatku cały czas akcentuje wyrazy na pierwszą i drugą sylabę. Sprawia to, że Korzeniak mówi niewyraźnie mimo podłączonego mikroportu. Jej Siri jest zresztą resztką tego, co zostało z wielkiej kreacji Marilyn. Za mało pola do popisu dano Lechowi Łotockiemu i jego Castringinsowi. Andrzej Szeremeta jako Alfred Kubin odbywa wędrówkę w głąb swojej jaźni. ,,Perła" jest oczywiście projekcją umysłu artysty, która napotyka architekta tego uniwersum - Paterę (Piotr Skiba). Szeremeta ogranicza się do leniwej recytacji tekstu. Jego postać cechuje marazm, który można dostrzec w tęsknocie do wolności i szczęścia przy jednoczesnym odrzuceniu zalotów Siri. Szeremeta pozostaje równie bierny w rysowaniu portretu psychologicznego Kubina. Skiba odgrywa proroka, który ogranicza się głównie do tyrad wypowiadanych zmęczonym głosem. Obronną ręką wychodzą ci aktorzy, którzy dystansują się na ile tylko mogą do swoich własnych postaci. Tak jest z Jankiem Jana Dravnela. Przerysowanie i komizm jego kreacji konstytuują bohatera i jako takie nadają postaci jakąkolwiek rację bytu. Także Tomasz Tyndyk gra z dużą dozą niedbałości. Jego Hector ma ciekawy moment na początku przedstawienia, gdy przygląda się zza okna obchodom święta państwowego. Później aktor ulega przyjętej konwencji widowiska i staje się kolejnym pozbawionym emocji manekinem. Rozmowy bohaterów są dywagacjami o reklamie ,,Sephora BMW", istocie czy nocnym stoliku. Lupa pokazuje ludzi nadwrażliwych, dla których życiowe drobnostki urastają do wymiaru antycznej tragedii. Sztuczne męczeństwo postaci z ,,Miasta snu" nie daje szans na utożsamienie się z nimi. Reżyser po raz kolejny pyta o granice teatru, zamiast ten teatr po prostu robić. Warszawski spektakl syci się własnym przegadaniem. Jest to neomodernizm do kwadratu, gdzie sztukę sceniczną pozbawia się jej życiowego konkretu.

W ,,Poczekalni.0" znalazło się miejsce na współudział widzów. Wzięcie udziału w podglądactwie ,,uwięzionych" na świebodzkim dworcu było jakąś formą włączenia publiczności w obszar poszukiwań Lupy. W ,,Mieście snu" próbuje się zaanektować widownię jako przestrzeń teatralną. Służy temu gra świateł, które zapalają się nad sceną w tym samym momencie co nad krzesełkami widzów. Niestety publiczność pozostaje w roli biernego obserwatora. Może to kwestia braku kameralności? Przestrzeń hali Transcolor jest zwyczajnie za duża. Odbiera ona możliwość bezpośredniego obcowania z ewoluującą kreacją aktora. Nieprzypadkowo odwołuję się do ,,Poczekalni", bo ,,Miasto snu" jest jej naturalną kontynuacją. Ma podobną dramaturgię oraz zbliżone charaktery postaci. Wyraźnie ustępuje swojemu poprzednikowi, i to także jako samodzielne dzieło.

Uwagę przyciąga jedynie cube ustawiony na środku sceny. Jest on przypuszczalnie sferą wolności, miejscem schronienia przed wścibskimi spojrzeniami. W istocie staje się klatką, skonstruowaną w myśl zasady ,,prywatne jest publiczne, a publiczne prywatne". Każdy, kto znajduje się wewnątrz alabastrowego szkieletu, zaczyna swój monolog samotności i odrzucenia. Przedstawienie mówi o alienacji człowieka w wyniku klęski utopii. A zatem nihil novi. Nie znalazły też swego dopełnienia efekty dźwiękowe. Szmer wody czy skrzypienie drzwi umyślnie są tak głośne jak głosy aktorów. Coś, co mogło nadać aurę enigmatyczności przepadło w banalności i konformizmie.

Zakończenie stawia pod znakiem zapytania zasadność tworzenia takiego teatru. Być może Lupa nawiązuje do Felliniego, by przedstawić swoje rozterki artystyczne? Tylko że autotematyzm to gwóźdź do trumny europejskiej kultury. Kolejni ,,lupomani" wyjadą pewnie z Szeligów zadowoleni, nawet jeśli ich odczucia będą czysto estetyczne. Monumentalność scenografii da przepustkę na wyjazd do Awinionu. Nazwisko reżysera będzie przyciągać kolejnych yuppies, nawet jeśli widownia po drugiej przerwie będzie w jednej czwartej pusta. Można zapytać - czego chcieć więcej? Może ,,tylko" mniej samozachwytu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji