Artykuły

Ale mam fajnie!

Rola w "Złotopolskich" była komediowa, Teatr Kwadrat też jest nastawiony na komedie i farsy. Więc może kabaret był moim przeznaczeniem? Chociaż oczywiście zawsze wyobrażałam sobie siebie w wielkich dramatycznych rolach - mówi aktorka Teatru Kwadrat, MAGDALENA STUŻYŃSKA.

Wojciech Krzyżaniak: Co się z panią działo, odkąd odeszła pani ze "Złotopolskich"?

MAGDALENA STUŻYŃSKA: Nie było mnie widać medialnie i towarzysko, ale cały czas pracowałam. Grałam - i gram - w teatrze Kwadrat, poza tym wystąpiłam gościnnie w kilku serialach, a w międzyczasie urodziłam drugie dziecko. Działo się?

Ale czasy są takie, że jak kogoś nie widać w okienku, to go nie ma. W każdym razie dla tzw. szerokiej publiczności.

- Też nie do końca, bo w miarę regularnie, choć w ograniczonym wymiarze, pokazuję się w "Hotelu 52", wystąpiłam w "Usta usta"...

Ciekawi mnie, co sprawia, że aktorka decyduje się odejść z dużej produkcji, która dawała jej stabilność finansową i popularność. Przecież w "Złotopolskich" miała pani świat u stóp. I nie było się czego wstydzić, bo to niegłupi serial.

- Wie pan, ja tam grałam jedenaście lat. Dostawałam inne propozycje, ale miałam jedną z głównych ról, więc trudno było podejmować nowe zobowiązania. Nawet gdy chciałam coś zmienić, nie mogłam - pod koniec mojej obecności w "Złotopolskich" dostałam kilka bardzo fajnych propozycji, ale decyzje zapadały poza mną. To przesądziło o mojej decyzji.

Pewnie też znużenie rolą?

- To była świetna praca i fajny scenariusz, ale granie przez lata tej samej postaci, nawet dobrze napisanej, trochę męczy. Musiałam odpocząć.

Nie żałowała pani rozstania?

- Jeśli już, to wyłącznie z powodów towarzyskich, przyjemności pracy z dobrymi aktorami. Ale w końcu z większością kolegów i tak spotykałam się w teatrze, więc ta strata tak nie bolała. Poza tym nie miałam poczucia, że wypadłam z zawodu. Może z obiegu, ale z zawodu nie, bo przecież ciągle grałam. Przestały się mną interesować kolorowe czasopisma, co nie było szczególnie dotkliwe.

Może przekleństwem okazała się bardzo charakterystyczna postać Marcysi? Obsadzenie pani w innej roli byłoby ryzykiem, a nasi producenci nie lubią ryzykować.

- Może. Na szczęście i moje warunki się zmieniły, i zapominamy "Złotopolskich". Przyszedł czas na dużą zmianę na plus. Zaczęłam ciekawy czas w zawodowym życiu - zaczynam zdjęcia do nowego serialu i występuję w kabarecie.

Podjęła pani współpracę z Kabaretem Moralnego Niepokoju... Skąd ten pomysł? Odezwały się wspomnienia ze studiów, gdzie bawiliście się w takie rzeczy?

- Bawiłam się już w podstawówce. W siódmej klasie dostałam się do ogniska teatralnego państwa Machulskich. Wyjeżdżaliśmy na obozy, podczas których codziennie jedna z grup musiała przygotować scenkę. To było coś, co można byłoby nazwać skeczem. Zaraz po studiach brałam przez chwilę udział w cyklicznie pokazywanych telewizyjnych skeczach, które pisali młodzi chłopcy, obecnie poważni scenarzyści (Mariusz Polaczek i Arek Borowik), a patronowali temu Jacek Janczarski i Maciek Zembaty. Maciek zaprosił mnie potem do jubileuszowego programu "Rodziny Poszepszyńskich" i to był mój jedyny występ kabaretowy na żywo. Potem zaczęły się seriale i teatr.

Czyli przypadek? Nie wierzę.

- Przypadku w tym nie ma. Rola w "Złotopolskich" była komediowa, Teatr Kwadrat też jest nastawiony na komedie i farsy. Więc może kabaret był moim przeznaczeniem? Chociaż oczywiście zawsze wyobrażałam sobie siebie w wielkich dramatycznych rolach.

Granie w farsie, która ma rozbudowaną fabułę, to jednak coś innego niż nawet najbardziej spójny program kabaretowy. Tam nie ma czasu na analizy roli czy budowanie postaci.

- To trochę jak z tenisem ziemnym i stołowym - to tenis i to tenis, ale piłki, rakietki i technika zasadniczo się różnią. Ważne jest, by celnie odbić. Mój obecny dyrektor Andrzej Nejman robił kiedyś satyryczną audycję "KOZA" w radiowej Trójce. Zdecydowana większość przewijających się tam żeńskich postaci będących tzw. głosem z ludu to byłam ja. Razem rysowaliśmy pewne ramy, ale wypełniałam je samodzielnie, improwizując. Tam też nie było czasu na budowanie postaci, ale trzeba je było wyraźnie narysować. Nawet pan sobie nie wyobraża, jaką to mi sprawiało przyjemność. Właśnie wtedy pierwszy raz na poważnie pomyślałam o kabarecie. Chociaż powiem panu tak między nami, że kabaret, który widzę w telewizji, niestety, najczęściej mnie nie śmieszy...

Dlaczego niestety? Byłoby gorzej, gdyby panią bawił.

- Widzę, że wiemy, co mamy na myśli. Bardzo mnie natomiast śmieszyły amerykańskie i francuskie stand-upy. Myślałam sobie, że czegoś takiego chciałabym spróbować.

Stand-up to najwyższa szkoła jazdy.

- O, z pewnością! Dlatego się jeszcze na to nie porywam. Ale jednym z nielicznych kabaretów, które mnie śmieszyły, był właśnie KMN.

I panowie się o tym dowiedzieli. I ucieszyli się.

- Chciałabym, ale niezupełnie tak było... Po prostu dawno temu poznaliśmy się w telewizji. Było miło. I teraz, po latach, znów wpadliśmy na siebie podczas benefisu pana Jana Kobuszewskiego. KMN parafrazował skecz "Wężykiem", a ja śpiewałam piosenkę. Otóż spotkaliśmy się i się sobie przypomnieliśmy. Po miesiącu odebrałam telefon z propozycją spotkania.

A pani na to...?

- Szczerze? Zwariowałam ze szczęścia. Kabaret mnie pociągał, ale nie szukałam do niego drogi. I on sam mnie znalazł! To fantastyczne doświadczenie - poznawać, uczyć się czegoś nowego...

Długa ta nauka?

- Występuję z chłopakami dopiero dwa miesiące... Oni są fenomenalnie zgrani, a ja próbuję za nimi nadążyć. Ale czuję, że to osiągalne.

A bawi się pani przy okazji? Czy na razie to tylko ciężka praca?

- Bawię się, ale nie na scenie. Bo prywatny śmiech w pracy to jednak nieprofesjonalne. Więc bawię się w tym sensie, że gra sprawia mi przyjemność.

A po tych dwóch miesiącach poczuła już pani potrzebę dorzucania swoich trzech groszy do znanych skeczów?

- Do znanych nie, bo gramy tylko nowy program. Czasem próbuję coś dodać od siebie, choć jeszcze nieśmiało.

To ile przez te dwa miesiące zagraliście koncertów?

- Ponad 40.

To dużo.

- Ja jestem jeszcze na tym etapie, że mam dwutygodniową przerwę, a już tęsknię. Ale zdaję sobie sprawę, że taka wieloletnia trasa, w jakiej są chłopaki, może zmęczyć.

A te codzienne koncerty i rozjazdy nie będą kolidowały z teatrem?

- Na razie udaje nam się to jakoś pogodzić. Teraz mam urlop...

No ale wakacje się skończą?

- Oj, o to będziemy się martwić po wakacjach. Umówiliśmy się z dyrektorem, że spotkamy się w tej sprawie we wrześniu i pomyślimy, co zrobić, żeby było dobrze.

Rozumiem, że dyrekcja i koledzy z teatru panią wspierają. Mimo że wielu znających się na tym gatunku aktorów nie poważa dzisiejszego kabaretu.

- No tak, dziś kabaret to jednak nie to samo, co za czasów Dudka. Ale KMN utrzymuje wysoki poziom i klasę. Co tu dużo mówić - jest świetny! Muszę powiedzieć, że w teatrze na wieść o mojej współpracy z chłopakami reagowali tak samo: ale masz fajnie!

Skoro tak, to niech mi pani powie, czy to tylko współpraca, czy jest już pani członkiem... członkinią... Nie, nie tak. Jak to powiedzieć? Czy weszła pani w skład? Też jakoś tak... Wie pani, o co pytam.

- Wiem, wiem... No tak, dostałam taką propozycję. I skłamałabym, mówiąc, że się nie ucieszyłam. Występ podczas wakacyjnego wydania "Kabaretowego Klubu Dwójki" będzie moim debiutem w roli... No wie pan, tej członkini.

W roli integralnej części składu.

- Też nieszczególnie to brzmi, ale niech tam. Tak, będę częścią.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji