To już nie jest dramat
"Mała Steinberg" została przez Lee Halla napisana zapewne z cynicznym założeniem, że podziała na ludzkie emocje i wrażliwość. Autystyczne żydowskie dziecko umierające na raka - to ludzie zawsze kupią. A kto nie kupi, ten jest zimnym sukinsynem.
Krystyna Janda, może obawiając się posądzenia o manipulowanie emocjami widzów, snuje swą opowieść bardzo oszczędnie i bez efekciarskich chwytów. Podobno na londyńskich spektaklach ludzie płakali przeżywając historię zwykle pogodnej a okrutnie dotkniętej przez los dziewczynki. Na polskiej widowni nie słychać pochlipywania. Pytanie, czym staje się w takim wypadku inscenizacja "Małej Steinberg"?
Tekst, pomyślany jako materiał na słuchowisko, to artvstvczne zero. W jednym z wywiadów aktorka opowiadała, że w Anglii wstrząśnięci kierowcy tirów zjeżdżali na pobocza, by wysłuchać historii do końca. Z całym szacunkiem dla pogromców szos, ich żarliwy odbiór audycji nie oznacza jeszcze, że tekst wart jest teatru. Jest to bardzo prosty, naiwny monolog, miejscami niewiarygodnie brzmiący w ustach małoletniej, niedorozwiniętej bohaterki. Dzieci specjalnej troski są często wynagrodzone przez los jakimś szczególnym pojmowaniem świata, więc można ostatecznie zgodzić się na pewne kwestie przerastające intelekt zdrowej dziewięciolatki. Brak dramatyzmu i napięcia daje się jednak we znaki scenicznej realizacji. Jedynym wartym uznania pomysłem Lee Halla jest przełożenie ciężaru śmierci z dziewczynki na głos Marii Callas, której przepiękne arie "umierania" brzmią nad głową dziecka niezwykle przejmująco. Dzięki temu zabiegowi mała przeżywa zbliżającą się śmierć w sposób pogodny i czysty, choć nie pozbawiona jest świadomości swego odchodzenia.
Kolejny raz Janda uwiarygodnia grafomanię świetnym aktorstwem. W tym wypadku jest to techniczna wirtuozeria. Czy da się zapomnieć o tym, że dojrzała kobieta wciela się w rolę dziewczynki? Trzeba. Inaczej rodzi się w widzu poczucie zażenowania, że bierze udział w projekcie mającym może szczytny cel, ale przekraczającym "wszelki teatralny rozsądek" (słowa Krystyny Jandy). Aktorka siedzi pośrodku przeszklonego podestu, wyglądającego jak ogromne, szpitalne łóżko, którego część gdzieś umyka, jakby znajdowała się już "po drugiej stronie". Pusta, zasnuta folią, niebieskawa przestrzeń wokół sprawia, że postać na nim wydaje się bardzo drobna i bardzo samotna. Mała Steinberg ubrana jest w obszerną piżamę, czerwone skarpetki i głęboko naciągniętą na oczy białą czapeczkę, spod której wyziera bandaż. Przez cały spektakl bawi się piórkami wyciągniętymi z dużej, nieprzytulnej poduszki, jedynego, bardzo ładnie zresztą ogrywanego, rekwizytu. Janda doskonale opracowała zachowanie dziecka lekko upośledzonego - jego w pół urwane gesty, paroksyzm ukryty w ciele, chowanie się w sobie. Poszła jeszcze dalej: historię krótkiego, kruchego życia mała opowiada zacinając się i jąkając, co na widzu wymusza pokorę i cierpliwość - w teatrze mało kto jest na to przygotowany. W ten sposób znika Janda, którą tak doskonale znamy i której żywiołowa osobowość nieraz góruje nad odgrywaną przez nią postacią.
Wypracowana przez lata pozycja pozwala aktorce na prezentowanie widzom tego, co jej się żywnie po doba. Niepokojące jest jednak wy- znanie, że kompletnie nie interesuje jej ocena artystyczna spektaklu. Nie można zapomnieć, że rzecz się dzie je w teatrze, do którego widzowie są wpuszczani na podstawie zakupionego w kasie biletu. Wyjęte z portfela pieniądze nie są datkiem na cele charytatywne.