Tragedia omyłek
Iwaszkiewicz napisał mistyczny thriller. Feliks Falk wyreżyserował w Teatrze Kameralnym farsę. Iwaszkiewicz ułożył tekst, w którym witalność, rubaszność i zabobon zderzają się z subtelnością psychoanalizy. Jan Różewicz pozbawił "Matkę Joannę od Aniołów" jakichkolwiek konfliktów. Trzeba odwagi, aby tak pogrzebać autora, aktorów i spektakl.
Utwór Iwaszkiewicza jest najwnikliwszym w polskiej kulturze traktatem o związku miłości duchowej z ekstazą ciała, objawienia z grzechem, poznania z magią. Intryga przebiega dość banalnie - jezuita Suryn ma dokonać egzorcyzmów, aby wygnać demony, które opętały Matkę Joannę, przełożoną ludyńskiego klasztoru. Miłość, niewiedza, a może mała wiara powodują, że sam tym demonom ulega.
Literacki pierwowzór nasyca cierpienie, erotyka i głęboka analiza ludzkich zachowań. Przedstawienie w Teatrze Kameralnym zmienia dzieje szalonej - dosłownie - miłości w infantylną paplaninę, zmienia tragicznych bohaterów w papierowe postaci. W finale sztuki sugestia, iż ceną odkupienia cudzych win jest własna zbrodnia, wywołała w interpretacji Igora Kujawskiego (Suryn) wybuch śmiechu widzów, choć "trup" zamordowanego przezeń chłopca polegiwał na scenie. Opętana ponoć przez diabły Joanna (Ewa Skibińska) wędrowała po scenie jak pensjonarka z powieści Makuszyńskiego. Ani demoniczna, ani erotyczna, słodka jak cukierek w pastelowych purpurach i błękitach świateł. Demi-vierge paplająca bezustannie do Suryna - chodzącego nieszczęścia. Oboje mieli sobie wiele do powiedzenia i nic do zagrania.
Poza sceną tańca Wołodkowicza (Stanisław Melski) z Małgorzatą (Monika Bolly) i nieporadnymi egzorcyzmami aktorzy stali na scenie jak wmurowani. Postacie prawem kaduka znikały ze sceny (tajemniczy flecista) i pojawiały się na niej bez motywacji (Cadyk), które wiązałyby dialogi i osoby ze sobą. Pomijam wzajemne przemowy i monologi aktorów do podłogi, dekoracyjnych słupów i sufitu. Pomijam poklepywanie ścian przez oszalałe Siostry. Rozumiem, że takie gesty rodzi wpływ kiepskich seriali telewizyjnych. Ale w teatrze bohaterowie muszą mieć sobie coś do powiedzenia, a cisza także powinna znaczyć. Naprawdę jesteśmy po Czechowie, Witkacym i Becketcie.
W inscenizacji Feliksa Falka brak jakiegokolwiek prawdopodobieństwa zdarzeń, dialogów, gestów, znaków. Gdyby nie Cadyk Andrzeja Wilka i Małgorzata Moniki Bolly nie byłoby też kogo oglądać. Za ustawienie roli Wołodkowicza reżyser powinien klęczeć za karę w kącie przez cały spektakl. Adaptacja Różewicza zmontowana za pomocą "nożyczek" (technika blackoutów) budzi śmiech, a nie wzruszenie, uszczypliwe komentarze widzów, a nie refleksje.
"Matka Joanna od Aniołów" nie jest najlepszym utworem Iwaszkiewicza, ale opisuje tak dziś modny świat magii i przesądu, pokazuje magiczny związek człowieka z naturą. Tego wszystkiego zabrakło w spektaklu Teatru Kameralnego. Pozostał pusty śmiech i atrakcyjnie stylizowana na gregoriański chorał muzyka Zbigniewa Karneckiego. Podziwiam kompozytora.