Artykuły

Tajemnica Marka Hłaski

Atrakcyjną pozycję przygotował warszawskim widzom Teatr Rzeczypospolitej. Mogliśmy obejrzeć w Teatrze Kameralnym "Re-petycje teatralne z Pięknych dwudziestoletnich", Marka Hłaski, pisa­rza zmarłego tragicznie na obczyźnie w pełni sił twórczych, a przedtem już, w czasie błyskotliwych począt­ków literackich, otoczonego legendą. Autor głośnego tomu "Pierwszy krok w chmurach", stanowiącego jego książkowy debiut, budował zresztą ową legendę sam pieczołowicie, po­zując nieco na polskiego Jamesa Dea­na, w czym mu pomagały wrodzony wdzięk, warunki filmowego amanta i bujny, nieokiełznany temperament. Już wkrótce po debiucie Hłasko po­czął mieć kłopoty wydawnicze w związku z nie lukrowanym obrazem rzeczywistości, jaki wyłaniał się z kart jego prozy. Stał się jednak postacią na tyle modną w środowisku literackim, że w trzy lata później, nie wydawszy nic więcej, uzyskał prestiżową Nagrodę Wydawców, po czym wyjechał na stypendium do Paryża, które miało rozpocząć w jego życiu okres bardzo niedobrze znoszonej emigracji. Do kraju, mimo ponawianych wysiłków, nigdy już nie wrócił, popełniwszy najprawdo­podobniej samobójstwo w 1969 r. w Wiesbaden.

Przypominam skrótowo życiorys odtrąconego i budzącego w swoim czasie kontrowersje pisarza (więk­szość dorobku Hłaski została opub­likowana za granicą) nie bez powo­du. "Piękni dwudziestoletni" to przecież książka autobiograficzna, mówiąca wprost o losie artysty - jego własnymi słowami. Tego ro­dzaju zaś splątane koleje życia, w dodatku osiągające tragiczny fi­nał, zawsze cieszyły się zainteresowaniem zarówno czytającej publicz­ności, jak i teatralnych widzów. Taka jest bowiem natura ludzka, że ekscytuje ją często, noszące znamię wyjątkowości i "wybraństwa", połączenie uśmiechów fortuny z nieod­wracalną tragedią. Skłonni jesteśmy szukać w owych tragicznych losach tajemniczego imperatywu, który ka­zał nieprzeciętnym osobowościom twórczym rzucić wyzwanie światu. Fascynuje nas egzystencjalna sprzeczność, jaką zawiera w sobie na poły tylko - jak wolno się domy­ślać - uświadamiane sobie przez za­interesowanych działanie na antypo­dach instynktu samozachowawczego. Działania polegające, mówiąc z grubsza, na ustawieniu się twarzą w twarz wobec rzeczywistości i na formułowaniu pod jej adresem (oraz własnym) żądań, których spełnienie przez tamtą stronę z reguły okazuje się niemożliwe. I które nas samych skazuje na straceńcze per fas et nefas dążenie do ideału, będącego zresztą bardzo często mrzonką...

W wypadku Hłaski okoliczności śmierci pisarza układają się nadto w pewien modelowy splot wzajem­nych nieporozumień, wprost oskar­żający otoczenie, w jakim się doko­nała tragedia. I oskarżający warun­ki, które sprzyjały zapleceniu się wokół wybitnej, nonkonformistycznej i pechowej jednostki tragicznego węzła. (Nieprzypadkowy wydaje się z tego względu tytuł jednej z "iz­raelskich" powieści Hłaski: "Wszy­scy byli odwróceni"). Subiektywna czy obiektywna niemożliwość po­wrotu do kraju (proporcje są tu wciąż do ustalenia) na pewno przy­czyniała się do pogłębiających się ustawicznie stanów depresji. Jeśli dodamy do tego fakt, że w naszym powojennym czterdziestoleciu doro­biliśmy się całego ciągu tego rodzaju pisarzy straceńców (listę otwierają Tadeusz Borowski i Andrzej Bursa, kontynuują zaś właśnie Marek Hłasko, Rafał Wojaczek i Edward Sta­chura - aby wymienić tylko nazwi­ska najgłośniejszych), zainteresowa­nie ludzi postronnych tragicznym losem owych szczególnych przypadków człowieczeństwa - jak nazwał Etienne Gilson artystów w ogóle - wyda się nam być może nieco szlachetniejsze. I nie ograniczone tylko do powierzchownej ciekawości typu sensacyjnego.

Nie dziwi więc, że teatralna tym razem próba zmierzenia się z zagad­ką osobowości jednej z owych po­staci, wybranych i zarazem przeklę­tych, wzbudziła zainteresowanie warszawskich widzów (nie należy, jak sądzę, lekceważyć w tym kon­tekście faktu, że "Piękni dwudzie­stoletni" nie zmieścili się w wybo­rze utworów Hłaski, przygotowanym w 1985 r. przez wyd. "Czytelnik"). Dość, że przez trzy wieczory długie kolejki ustawiały się przed kasą Te­atru Kameralnego na Foksal i że niejeden reflektant musiał odejść z kwitkiem... Andrzej Czernmy, autor scenariusza zmontowanego na pod­stawie książki i zarazem reżyser tej kameralnej, trwającej niespełna pół­torej godziny ,,autorskiej", co się zo­wie, opowieści, rozpisał ją na głosy dwu aktorów, prowadzących pomię­dzy sobą jakgdyby dialog wewnę­trznie rozdartej osobowości, rodzaj "rachunku sumienia". Ten zabieg, teatralnie celowy i płodny, elimino­wał niebezpieczeństwo statyczności, związane zawsze z adaptacją prozy typu memuarystycznego. Pozwalał aktorom ponadto na płynne, acz nie­kiedy zaskakujące swoim tempem, przechodzenie od tonu serio do iro­nii i autoironii, a nawet ewidentnej zgrywy. Wszystko to miało przynieść w wyniku, jeśli nie rozwiązanie ta­jemnicy wewnętrznie powikłanej osobowości, to przynajmniej zasuge­rowanie możliwych kluczy czy też sformułowanie poszlak wyjaśniają­cych finał tragicznego życia jednego z najbardziej utalentowanych pisarzy powojennego trzydziestolecia.

Temu też zamiarowi miała służyć redukowana do najprostszych re­kwizytów scenografia (Wojciech Jankowiak) przedstawiająca jakieś wszędzie i nigdzie, w postaci ni to dworcowej poczekalni, ni salki pod­rzędnej kawiarni, z nieodłączną po­stacią harmonisty, nostalgicznie przywołującego echa dalekiego i upragnionego kraju. Czy wszystkie te zabiegi twórców wrocławskiego spektaklu przyniosły efekt w pełni zadowalający, to już sprawa inna. Ryszard Kotys i Bronisław Wroc­ławski dość sugestywnie zarysowali wewnętrzną (i przede wszystkim ze­wnętrzną) szarpaninę pisarza z ota­czającym światem, a jednak taje­mnicy życia Hłaski i tragedii jego finału udało im się ledwie dotknąć... Być może nawet tak być powinno, być może tajemnica tego typu musi pozostać czymś niewyrażalnym do końca?... Cóż, biorąc nawet pod uwagę powyższą okoliczność, muszę stwierdzić, że spektakl (gorąco okla­skiwany przez publiczność) we mnie osobiście wzbudził uczucie niedosy­tu. Sprawiło to, jak myślę, nadmier­ne wyeksponowanie okoliczności zewnętrznych, mających wpływ, rze­komo przemożny, na ostateczną decyzję samobójstwa Hłaski, jeśli to było samobójstwo rzeczywiście, a wiele wskazuje na to. Wiadomo przecież, że w tego rodzaju wypadkach raniąca rzeczywistość staje się tylko niezbędnym partnerem jednostki, która niejako musi w samo-udręczającym się dialogu ze światem znaleźć sobie realnego przeciwnika. Znajduje go z reguły - ten świat nie jest przedsionkiem Edenu (i nie była nim z całą pewnością polska rzeczywistość wczesnych lat pięć­dziesiątych). Lecz pełna prawda wy­gląda w ten sposób, że tajemniczy cierń tkwi przede wszystkim w sa­mym twórcy. W jego charakterze niełatwym dla otoczenia.

Wydaje się, iż o tym, ze sukces "Repetycji teatralnych z Pięknych dwudziestoletnich" trzeba nazwać połowicznym (przy wszystkich wzru­szających, pełnych niekłamanego li­ryzmu momentach, jakie się w nim znalazły) zadecydował fakt, iż nie­pełne szanse dawał twórcom spek­taklu materiał literacki będący jego podstawą. "Piękni dwudziestoletni" to przecież książka nadzwyczaj su­biektywna, co zresztą decyduje o jej niepowtarzalnym uroku, lecz nie­zdolna chyba dostarczyć materiału dla wyjaśnienia zagadki typu me­tafizycznego. Tajemnicy z pograni­cza fundamentalnych zagadnień, eg­zystencji, mówiąc ściśle - owego już tutaj wspomnianego "przypadku człowieczeństwa", jaki reprezentuje sobą od wieków życie, jeżeli nie każdego, to bardzo licznych arty­stów. Co się tyczy Marka Hłaski, bę­dąc utalentowanym, wrażliwym, czę­stokroć nadwrażliwym autorem, ostrym i nie przekupnym fotografi­kiem rzeczywistości i jej wynatu­rzeń, nie był jednak typem pisarza-filozofa. Rodzaj jego talentu, bliski behawiorystom, sytuował go raczej na antypodach twórczości po­wiedzmy Pascala czy Jean Jacques'a Rousseau (które to wielkie nazwi­ska, przywołanie ich prowokuje typ prozy z pogranicza dziennika i pa­miętnika, z jakim mamy do czynienia, w "Pięknych dwudziestolet­nich").

Tak więc owe wspomnienia czło­wieka rozgoryczonego, będące ipso wyznaniem stronniczym i szukają­cym głównie winnych poza sobą, za­wiodły jako jedyna podstawa zbu­dowanego na nich spektaklu. A w każdym razie okazały się niewy­starczające jako tworzywo jakiejś paralelnej "pułapki" (ta znakomita sztuka Różewicza stała się nolens volens rodzajem kanonu stawiające­go wysoką poprzeczkę twórcom za­puszczającym się na kręte i pełne wilczych dołów ścieżki psychologii twórczości). Ograniczając własną próbę poszukania odpowiedzi na za­sadnicze pytania, jakie nasuwa to zwichnięte życie w autobiograficznej książce Marka Hłaski, Andrzej Czer­ny poszedł, należy dodać, w dwu kierunkach: z jednaj strony w pub­licystykę, obnażającą wypaczenia ży­cia publicznego w Polsce lat pięć­dziesiątych, z drugiej - w subiek­tywny liryzm, zagubionej w obcym świecie jednostki. W zobrazowanie udręki pisarza zżeranego nostalgią za znienawidzonym, a przecie jednak ukochanym krajem; miejscem na ziemi, bez łączności, z którym - jak pisał w rozpaczliwym liście do Marii Dąbrowskiej - nie wyobrażał sobie ani życia, ani tworzenia. Efekt wy­padł jak wypadł, być może nie naj­gorzej, a przecież uświadamiając nam z całą ostrością, że w tym kon­kretnym, przypadku oczekiwaliśmy jednak czegoś więcej. Tymczasem zamiast rozjaśnieniem egzystencjal­nej zagadki, pozostającej w związku z powikłaniami charakterologiczny­mi typowymi dla twórczej jednostki, przyszło się nam zadowolić smętną (i niestety prawdziwą) refleksją, ile szkód wyrządziła naszej kulturze błędna polityka, skazująca na ludzkie i twórcze dramaty tych, których dorobek mógł - i powinien - wzbogacać narodowe zasoby tu, w kraju. Być może zresztą ta re­fleksja, do jakiej skłaniał spektakl wrocławian, to zysk wcale nie taki mały?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji