Pejzaż z łezką
Trudno wymagać od faceta, który pisał utwory sceniczne, dziennikarzył, grał w teatrze, dyrektorował sceną krakowską i nawet znalazł czas na doktorat w krakowskiej wszechnicy, aby wszystko to robił znakomicie. W żadnej z tych dziedzin Zygmunt Nowakowski nie osiągnął pełnego sukcesu, jeśli nie liczyć Złotego Wawrzynu Polskiej Akademii Literatury, którego zresztą nie przyjął. Może dlatego właśnie tylko co drugi redaktor tworzy dziś rzeczy dla teatru, co piąty dyrektor teatru wychodzi na scenę, a każdemu niemal magistrowi żal oczu dla doktoratu. Oryginałowi Nowakowskiemu - ponoć obdarzonemu gigantyczną inteligencją i takąż megalomanią - udało się uzyskać rozgłos napisaną w 1937 roku sztuką "Gałązka rozmarynu".
Jako dziennikarz między innymi popularnego "Ikaca" - "Ilustrowanego Kuriera Codziennego" nie żałował prztyczków innym ludziom teatru. Epizod Ludwika Solskiego w "Warszawiance" zdyskontował zupełnie. Plenerowe widowisko Juliusza Osterwy według "Księcia Niezłomnego" ironicznie nazwał "inscenizacją a la Budionny". Tymczasem do dziś studenci teatrologii i szkół teatralnych analizują te właśnie osiągnięcia dawnego teatru, a nie lekki, banalny repertuar Teatru Miejskiego za dyrekcji Zygmunta Nowakowskiego. Należy się zatem autorowi "Gałązki rozmarynu" jako felietoniście równie dalekiemu w analizie sztuki aktorskiej od Feliksa Konecznego, co w błyskotliwej złośliwości od Antoniego Słonimskiego, felieton w miarę lekki, i w miarę letni.
"Gałązkę..." - znalezisko repertuarowe wziął na warsztat Teatr Powszechny im. J. Kochanowskiego w Radomiu.
W inscenizacji Zygmunta Wojdana, a w reżyserii zbiorowej - co, niestety, widać - zespołu. Na ile nożyce adaptatora oraz cenzora pracowały - nie wiem, bo choć przed laty z reżyserem Hutkiem "węszyliśmy" za tekstem "Gałązki...", to efektem wolę się nie chwalić. W każdym razie nożyce dyrektora Wojdana miałyby jeszcze co do roboty, choćby w scenie pierwszej, gdzie wszyscy tak długo deliberują (i żeby tylko. Widziałam p. Ochmańskiego - że się tak wyrażę - omal "au naturel!") o zdejmowaniu gaci. Czepiam się, bo albo oglądam farsę, albo sentymentalny wieczór z pieśnią legionową. Elementy komediowe zawierają się, oczywiście, w sztuce Nowakowskiego, ale kto powiedział, że dobry smak nie w cenie. Komediowe pokłady sztuki można zresztą było eksponować poprzez opracowanie ról - perełek bazujących na finezyjnym zindywidualizowaniu postaci legionistów. Lecz tam, gdzie 30 reżyserów... (prywatna ustawa o cenzurze wewnętrznej z dnia 16 marca 88 roku).
Żarty żartami, ale z rybką na półmisku inaczej się postępuje niż ze schabowym na talerzu. Analogicznie z farsą i patriotyczną śpiewogrą. A teatr, nawet przy dążeniu do komercji, musi jasno określić swój profil artystyczny. Któż niby ma kształtować gust publiczności? Jeśli ja, to chciałabym, aby radomianie podnieśli poprzeczkę.
Umówmy się jednak, że "Gałązka rozmarynu" bliższa jest uroczystej pamięci o pierwszej Brygadzie, a tylko leżała na półce obok "Podróży po Warszawie". W tej sytuacji ze względu na 70 rocznicę Niepodległej, cały patriotyczny ładunek utworu, sentyment dla pieśni legionowej i Dziadka - do widowiska należy podejść na paluszkach, czyli z pełnym szacunkiem. Ów wieczór z łezką ma specjalne znaczenie dla starszych widzów. Młodych uczy niewiele, ale to już nie teatru wina.
W oszczędnej dekoracji (scenografia Małgorzaty Treutler) rozgrywają się scenki z życia legionistów z nieśmiertelnym wątkiem romansowym, który zresztą znajduje - że uspokoję panie-przyszłych widzów - szczęśliwe zakończenie. W akcję dziejącą się przy krakowskich Oleandrach, w kieleckiej kawiarni "Słowikowskiego" (pierwowzorem była kawiarnia Kazimierza Smoleńskiego), czy wreszcie gdzieś nad Wierną Rzeką, wplecione zostały pieśni, śpiewane przez zespół na baczność, to jest poważnie. Aktorów wspomagała - taśma i mikrofony, a przeszkadzała aranżacja autorstwa Jerzego Andrzeja Marka. Gdyby jednak o same pieśni chodziło to informuję, że zamierza nagrać je na płytę Adam Zwierz. Jeśli o coś więcej chodzi, to od artystów dramatycznych mam prawo wymagać interpretacji aktorskiej. Rozumiałabym ją jako wyłożenie pewnej koncepcji, ekspresję oraz towarzyszący jej przekaz foniczny - niekoniecznie rodem z opery. A Radom ma szczęście do utalentowanych głosowo aktorów, więc z uzyskaniem poziomu teatru muzycznego nie powinno być kłopotów.
Gdy inscenizator "Gałązki..." ostro, odważnie uderzył w patriotyczne tony każąc nam wsłuchać się w "Nie rzucim ziemi skąd nasz ród.,." i "Etiudę rewolucyjną" pomyślałam, że nad łopatologię przedkładam innego typu propozycje teatralne. I gdy w scenie walk toczących się w wigilijny wieczór pojawił się motyw: brat-Polak strzelający do brata-Polaka z innego zaboru, myślami wróciłam do spektaklu, sprzed bodaj 9 lat. "Sen o Bezgrzesznej" ze Starego Teatru w Krakowie w inscenizacji Jerzego Jarockiego mówił prawdę o polskiej drodze do niepodległości, a w dodatku czynił to z wielką godnością, nie zapominając zresztą o teatralnym efekcie, m.in. piosence. "Rozdzielił nas, mój bracie..." za inscenizowane i zaśpiewane na krakowskiej scenie nie tylko wzruszało, ale i znaczyło. Czy ktoś zapamięta, że ten sam tekst został wyartykułowany w radomskim przedstawieniu "Gałązki rozmarynu"? Osobiście zapamiętam nastrój towarzyszący symbolicznemu wkroczeniu na salę Wodza Piłsudskiego. Fizycznie nie przybył - dyrektor Wojdan posiada bowiem warunki aktorskie do kreowania Feldmarszałka.
"Gałązce..." wróżę długą karierę sceniczną. W programie wyczytałam, że w przeszłości sztuka ta osiągnęła rekordową ilość spektakli: w Teatrze Polskim w Warszawie 157, a w teatrze krakowskim 64. Wypada Radomiowi , życzyć co najmniej dwóch setek. I życzę. Choćby dlatego, że mam do "Gałązki..." stosunek poniekąd osobisty. Otóż do głowy by mi nie przyszło, że można dobrowolnie chcieć się nazywać Iskra. A Andrzej Redosz, owszem, zechciał. Przed laty w III LO w Ostrowcu na klasówce z geografii ten sam pseudonim (pani profesor zarządziła eksperyment) obrała koleżanka, oględnie mówiąc, średnio uzdolniona. Niestety, nie pomógł. Cieszę się zatem, że Andrzejowi Redoszowi "Iskra" przyniosła szczęście. Zbudował rolę komediową, nie przekraczając wszakże granic dobrego smaku. A zagrał on - muszę to powiedzieć - ofermę legionową. Nomen omen - idąc po spektaklu na dworzec PKP wpadłam w dużą radomską kałużę.