Raduje się serce, raduje się dusza...
RZECZY małe też cieszą. Pisanie o wielkiej dramaturgii,o klasykach teatru i wizjach reżysersko-inscenizacyjnych jest zajęciem w sposób oczywisty wdzięcznym, bo przecież i znajomość tekstów większa, i wiedza o autorach, i w radiu można usłyszeć, i w tv zobaczyć... Natomiast pisanie o kimś i o czymś, co poza wąskim kręgiem ludzi-profesjonałów jest nieznane, nastręcza pewne trudności; albo raczej obowiązki, które polegają przede wszystkim na przekazaniu informacji biograficznej i wyjaśnieniu - w miarę możliwości - tajemnicy powodzenia lub klęski przedstawienia. W przypadku radomskiej Inscenizacji "Gałązki rozmarynu" Zygmunta Nowakowskiego mamy do czynienia z dramatem dość miernym, ale z dobrą, konsekwentną i przemyślaną inscenizacją (reżyseria zespołowa - też ewenement), w której wykorzystano sensownie i funkcjonalnie sprzęt elektroniczny dla wzbogacenia samego spektaklu.
Powstaje więc pytanie podstawowe: co sprawiło czy jakie są przyczyny - poza wymienionymi - faktu, że dramat mierny fascynuje, wciąga, wzrusza, nie pozwala być obojętnym? Otóż z tym tekstem Zygmunta Nowakowskiego tak jest od początku, to znaczy od prapremiery w Teatrze Polskim (1937), że publiczność wpada w swoisty amok, chodzi, ogląda, słucha, śpiewa razem z aktorami, co by świadczyło o ciągle żywej "legendzie Legionów" Piłsudskiego. Stanisław Mar-czak-Oborski pisze, że "Gałązka rozmarynu", wystawiona w Warszawie (1937) "wzbudziła frenetyczne zainteresowanie publiczności i stała się absolutnym rekordem ilości przedstawień w dotychczasowej historii Teatru Polskiego" ("Teatr w Polsce 1918-1939", Warszawa 1984). Okazuje się, iż ten dziwny urok, zawarty w tekście i wyrażony w znanych legionowych piosenkach, ciągle jest świeży i działa, czaruje, wciąga i za każdym razem na nowo "raduje się serce, raduje się dusza".
Kim był autor, czyli Zygmunt Nowakowski? Sam pisał o sobie w tonacji zupełnie drwiącej: "Jestem byłym aktorem, trochę dziennikarzem, autorem kilku rozpraw pół-naukowych i jednej powieści. Napisałem dwie interesujące komedie, które padły z wdziękiem w sposób nadzwyczaj dyskretny; ale naprawdę z zamiłowania jestem włóczęgą. Nie wstydziłem się żadnej pracy! Do tego stopnia, że... Wszystko mi jedno, przyznam się, bo może nastąpiło już przedawnienie. Byłem dyrektorem teatru miejskiego przez trzy gorzkie lata, które pragnąłbym wymazać z mego życia". Tej autoprezentacji dokonał w przedmowie do wyboru swoich felietonów pod tytułem "Geografia serdeczna" (1931). Brakuje w niej jednak informacji o jego udziale w Legionach jak również o tym, że był aktorem, reżyserem, pedagogiem (napisał dwa podręczniki do nauki języka polskiego). Przyznaje się do dwóch tylko komedii, bo trzeciej jeszcze nie napisał wtedy.
Ta trzecia komedia wyrosła całkowicie z legionowych doświadczeń autora, umiejętnie spożytkował otaczającą ten okres naszej historii aurę, pogłębiając jeszcze bardziej mit legionowy. Wprowadził do niej chyba największy dramat Polaków, polegający na tym, iż służąc w armiach zaborczych, musieli do siebie strzelać jak do wrogów. Ten dramat wyraził poeta, Edward Słoński, w wierszu "Ta, co nie zginęła..."
Przedstawienie radomskie "Gałązki rozmarynu" zrealizowane zostało oszczędnymi środkami, przy stałej dekoracji, ale dzięki temu uzyskały wyrazistość sytuacje i dialogi, dominującą rolę odgrywają niewątpliwie piosenki śpiewane dobrze, z zachowaniem emocjonalnego zróżnicowania. Chyba w żadnym przedstawieniu zespół nie był tak "zgrany", tak zintegrowany, a niektóre role wyróżniają się inteligencją i ostro zarysowanym konturem psychologii postaci. Do takich należy niewątpliwie Ciotka ze Stanisławowa (Renata Kossobudzka) zagrana dowcipnie i z dystansem, ale sympatycznie, w tej grze humor przeplata się z lirycznym wzruszeniem. Pani Kossobudzka umie grać role matek ("Okno") i ciotek; nie szarżuje a zawsze doprowadza swą grę do perfekcji.
Podobnie wyróżnia się Kapucyn (Jan Pyjor), przypominający trochę księdza Robaka ("Pan Tadeusz") i chyba odsyła do malarstwa Matejki. W pełnej ekspresji rozmowie z trzema (kieleckimi?) autorytetami ujawnia on swoje zaangażowanie i gotowość poświęcenia dla sprawy i za sprawę. Mimo to jednak odnosi się wrażenie, że te postacie nie są pełne, że to raczej maski potrzebne do sytuacji, chociaż odznaczają się pewnymi rysami indywidualizującymi. To, oczywiście wina autora, nie aktorów czy reżysera (zespołowego). Są to postacie żywe.
Dominantą ideową przedstawienia - jeśli tak można powiedzieć - wydaje się być scena niezwykle napięta i dramatyczna, kiedy umiera Iskra (Andrzej Redosz), trak-towany jak "oferma pułkowa", i prosi o kolędę. "Bóg się rodzi..." Rzecz bowiem dzieje się w dzień wigilijny. Skuleni w okopach nad konającym kolegą legioniści zaczynają śpiewać, a po dwóch wersach z okopów rosyjskich dochodzi dalszy ciąg śpiewu po polsku. Powiedziałem, że to wydaje się być dominantą ideową, bo po pierwsze jest to miejsce najbardziej nacechowane emocjonalnie, po drugie symbolizuje ten wielki dramat pokolenia i narodu:
Rozdzielił nas, mój bracie,
zły los i trzyma straż -
w dwóch wrogich sobie szańcach
patrzymy śmierci w twarz.
W okapach pełnych jęku,
wsłuchani w armat huk,
stoimy na wprost siebie -
ja - wróg twój, ty - mój wróg! -
(Edward Słoński)
To jest scena bardzo mocna, ukierunkowująca myślenie widza na myślenie historyczne, a nawet historiozoficzne. Jest to z jednej strony melodramat narodowy, nacechowany patriotycznie z postaciami prawie konwencjonalnymi (szlachetni, odważni, narodowi, święci); z drugiej natomiast spotykamy romantyczny mit o poświęceniu; mit, który zresztą w naszej literaturze "straszy" od J. Kochanowskiego (jeśli komu droga otwarta do nieba; tym, co służą ojczyźnie) do Gałczyńskiego, który pisał o żołnierzach morskiego batalionu idących czwórkami do nieba.
Przedstawienie radomskie "Gałązki rozmarynu", posiada jeszcze kilka takich scen (syn legionista rozpoznaje w jeńcu rosyjskim własnego ojca), w których ujawniają się ukrywane dotąd przyjaźnie, a pod szorstkością obejścia nagle błyska dobroć człowieka dla człowieka. Interesującą postać stworzył tutaj Jerzy Stępkowski (Wilk), dowódca oddziału, znakomicie prezentujący się w stroju i z brodą, surowy i szorstki na pierwszy rzut oka - w rzeczywistości dobry i życzliwy wobec swoich żołnierzy; sympatycznie prezentują się Brzytwa (Artur Makarewicz), Beton (Stanisław Kozyrski), Sas (Janusz Kulik). Natomiast zbyt przerysował rolę Piotr Bąk (Zadora), który ma w sobie wiele z żołnierza samochwała i Papkina, ale w tym wykonaniu wypadł wręcz infantylnie.
Na osobną uwagę zasługują trzej Górale z ciupagami, którzy od pierwszej chwil pojawienia się na scenie wnoszą nowe akcenty (folklor podhalański), oryginalny humor, może tylko zbyt nieudolnie "gwarzą". Andrzej Jakubas (Juhas), i Włodzimierz Mancewicz (Ciupaga) i Andrzej Bieniasz (Parzenica) wnoszą przede wszystkim na scenę ruch. Oni stworzyli prawie pełne postacie, a Juhas staje się nawet bohaterem pierwszoplanowym. Trochę naiwne są te jego tajemnice z medycyną, ukrywanie się przed kimś tam, a potem przyznanie do przewiny. To jednak nie pomniejsza kreacji Andrzeja Jakubasa.
Panie są w tym przedstawieniu tylko tłem dla głównej akcji, pojawiają się w pewnych momentach i raczej zbiorowo z wyjątkami. Z tłumu wyłączona została Sława (Ewa Betta), która zupełnie dobrze czuje się przy wojsku, a żołnierze bardzo ją lubią. Wydaje się jednak, że rola zagrana jest sztywno, za mało w niej kobiecej subtelności, a za dużo sztuczności i zbędnych uproszczeń (ciągle myślę: gdzie jest Ewa Betta z "Daczy" Iredyńskiego?); z tłumu wyłączona została również Danuta Dolecka (Kobieta), która śpiewa "Rozkwitają pąki białych róż" z ogromną ekspresją i dramatyzmem. To interesująca interpretacja tekstu znanej piosenki żołnierskiej.
Jakież wnioski ostateczne po obejrzeniu radomskiej premiery "Gałązki rozmarynu" Zygmunta Nowakowskiego, w której austriackiego generała zagrał dyrektor Zygmunt Wojdan? Wniosek jest prosty; to przedstawienie udało się zespołowi i wróżę mu (przedstawieniu i zespołowi w nim) duże powodzenie. Nie zdziwiłbym się, gdyby szkoły woziły dzieci na to widowisko, bo jest to szlachetna "romantyczna lekcja historii Polski".
Na koniec jeszcze tylko wyrazy uznania dla scenografii autorstwa Małgorzaty Treutler, która doskonale zharmonizowała oprawę plastyczną z tonacją emocjonalną; przygotowanie muzyczne i wokalne (Jadwiga Stępkowska) zespołu również współgra z całością. Przyznam że już dawno na radomskiej scenie nie widziałem tylu pozytywów, więc "raduje się serce, raduje się dusza..."