Źli ludzie na widowni
Trzeba mieć naprawdę coś ważnego do powiedzenia, żeby przez godzinę skupić na sobie uwagę widzów. Grzegorzowi Emanuelowi udaje się to tylko do pewnego stopnia.
Monodram to bodaj najtrudniejsza ze scenicznych form. Powodów, dla których "Noc tuż przed lasami" nie należy do najlepszych przedstawień, jest kilka. Pierwszy dotyczy samego tekstu.
Pułapka Koltesa
Przyznaję uczciwie, że nie należę do fanów dramaturgii modnego dziś Bernarda-Marie Koltesa. Jego bohaterowie - nieudacznicy, degeneraci, przestępcy - windowani są do rangi jedynych uczciwych i sprawiedliwych przedstawicieli ludzkości. Koltes za każdym razem zdaje się mówić: zdeprawowane jest społeczeństwo, nie jego ofiary. Samej tezie nie mam wiele do zarzucenia - socjalne myślenie, wyrastające z ducha kontestacji, jest mi bliskie. Są jednak pewne granice.
Przyczyny "awansu" proponowane przez Koltesa wydają mi się bowiem dosyć mętne i mało przekonujące. Fakt, że ktoś stracił pracę, siedzi w więzieniu, nie ma gdzie spać, jest samotnym outsiderem to niewątpliwie nie są powody do tego, żeby go odrzucać, dyskryminować, potępiać. Ale też na pewno nie są to argumenty zachęcające do brania zeń przykładu. A w taką pułapkę Koltes permanentnie wpada i próbuje w nią zaciągnąć także swoich czytelników czy w konsekwencji widzów: staje się to w jego sztukach wręcz imperatywem moralnym. Być może takie myślenie ma gdzieś za plecami chrześcijańską miłość bliźniego, błogosławionych maluczkich oraz wielbłądy i ucha igielne. Ale z drugiej strony próbuje być pochwałą abnegacji, rezygnacji, lenistwa, bezradności, tumiwisizmu i - paradoksalnie - chciejstwa.
Bohaterowie Koltesa zdają się bowiem mówić: jestem, jaki jestem, ale wy - źli ludzie - musicie się mną zająć, bo w gruncie rzeczy jestem lepszy od was. No więc niezupełnie tak to wygląda. I ten rodzaj szantażu czy wręcz terroru ze strony Koltesa drażni mnie najbardziej. Dlatego pewnie trudno było mi ze zrozumieniem i empatią wysłuchiwać monologu bohatera "Nocy tuż przed lasami".
Seria etiud
Z aktorskiego punktu widzenia scenicznych pomysłów wystarcza Grzegorzowi Emanuelowi tylko na trochę. Niewątpliwie jego rola w tym spektaklu jest o niebo ciekawsza od Don Juana czy Hamleta, których oglądaliśmy w jego wykonaniu na scenie Teatru Polskiego, ale też daleko jej do doskonałości. Mam wrażenie, że składa się na nią po prostu seria etiud aktorskich wykonanych na cztery z plusem, ale to na spektakl za mało. Kolejne scenki przedstawianej, w konwencji pantomimicznej, ironiczno-kabaretowej, tragicznej, "post-Grotowskiej"... Po tym spektaklu wiem, że Grzegorz Emanuel sporo potrafi - i to cieszy. Ale zupełnie nie mam pojęcia, jak te umiejętności służą granej przez niego postaci i spektaklowi. Na pewno samodzielna praca dała lepsze efekty niż te przedsięwzięcia, w których Emanuela reżyserował Waldemar Matuszewski. Ale też myślę, że - mimo wszystko - właśnie dobrej reżyserskiej ręki temu spektaklowi brakowało. Szkoda.
Wątpliwa przyjemność
W spektaklu "Noc tuż przed lasami" scena jest niemal pusta, tylko w rogu stoją trzy połączone plastikowe krzesła - takie jak w dworcowych poczekalniach. Zostawili na nich swoje ślady "graficiarze": napisy "kasa", "ACDC", "punk"... - wszystko w ostrych kolorach. Na podłodze leży bohater spektaklu. Jazzująca muzyczka rozpoczyna przedstawienie. Co jakiś czas będzie się w niej pojawiał dramatyzujący, dynamiczny motyw jak krzyk. Elementem, który powinien budować konstrukcję tego spektaklu, jest też światło. Z jednej strony miało chyba określać kolejne plany przedstawienia - to się jednak z czasem rozmyło. Podobnie zresztą jak personifikujący drugą sceniczną postać snop światła punktowca. To on miał "grać" przechodnia zaczepionego na ulicy przez bohatera sztuki. No i trochę grał, ale nie bardzo rozumiem, dlaczego właściwie to światło czasem się pojawia, a czasem znika - nie znajduje dla tego logicznego uzasadnienia. Tę drugą postać można próbować interpretować jako alter ego bohatera czy też jego sumienie lub przeszłość - to pewnie jeden z ciekawszych wątków sztuki Koltesa, pozwalający zrozumieć wewnętrzne mechanizmy kierujące bohaterem. W poznańskim spektaklu takie dywagacje możemy sobie jednak odpuścić. I dlatego zostaje nam wątpliwa przyjemność wysłuchiwania monologu człowieka, któremu w życiu nie wyszło. Mój Boże, nam też nie zawsze się udaje - ale żeby zaraz opowiadać o tym na scenie...