Łatwość Don Juana
Krzysztofa Wakulińskiego pierwszy raz zauważyłem na scenie, gdy przed kilkunastu laty Adam Hanuszkiewicz inscenizował "Dziady" w Teatrze Małym. Wakuliński grał wówczas Frejenda, poczciwego z gruntu, autoironicznego opowiadacza, grupowego śmieszka. Wątpię, czy ktoś kiedyś prześcignie Wakulińskiego w tej roli. Wakuliński: aktor wysoki, o pociągłej, przystojnej, nieco charakterystycznej twarzy znakomicie poruszał się i bezbłędnie artykułował. Był - mówiąc sceniczną gwarą - "gotowy". Miał nawet więcej, gdyż natura czy bogowie obdarzyli go swoistym, lekko ironizującym tonem, którego posiadanie może pomóc aktorowi w osiągnięciu zupełnie niepowtarzalnego stylu. Stylu, który mógłby zaowocować z czasem gronem naśladowców i sprawić, że rozpowszechni się na naszych scenach zjawisko godne określenia mianem wakulińszczyzny.
Minęły jednak lata. Wakulińskiego zauważyło wielu. Gra, jak najsłuszniej, główne role w Teatrze Współczesnym w Warszawie, gdzie jako Woland w "Mistrzu i Małgorzacie" był jak zwykle znakomity, jednak kreacji nie stworzył. Nie wzbił się ponad wybitność. Chyba dlatego, że sukces osiągnął bez trudu.
Generalnym problemem Krzysztofa Wakulińskiego zdaje mi się bowiem łatwość. Ale nie łatwość naganna, polegająca na ułatwianiu sobie życia czy unikaniu pracy. Tu chodzi o łatwość filozoficzną, sprawiającą, że tak niewiele trzeba zrobić, by osiągnąć cel widoczny jak na dłoni. Chodzi o łatwość odczuwaną tylko przez ludzi obdarzonych przez naturę jakimiś darami. Do grona artystokratów ducha, pieniędzy, władzy, powodzenia zaliczam więc Krzysztofa Wakulińskiego. Zdaje mi się on artystokratą talentu aktorskiego. Teatr i sceniczna publiczność są dla niego tym, czym kobieta dla molierowskiego Don Juana. Można ją zdobywać, nawet trzeba. Jednak robi się to nieomal z przymusem, z poczucia konieczności, nie mogąc wyplątać się z sideł własnego losu.
I oto dziś na scenie Teatru Współczesnego Krzysztof Wakuliński gra, w znakomitej reżyserii Jana Buchwalda, Don Juana Moliera. Gra go, rzecz jasna, bezbłędnie. Wraz z Adamem Ferencym, przedstawiającym Sqanarella, mamy możliwość w pięknej dekoracji Aleksandry Semenowicz oglądać prawdziwy koncert gry aktorskiej. Spektakl, którego jedynym brakiem zdaje mi się nieobecność zgrzytu, zniknięcie trudności, niemożność natknięcia się na przeszkodę. Łatwość - to główny aktorski problem Wakulińskiego, a zarazem istota kompleksu Don Juana. Trudno było zatem o słuszniejszą obsadę. Trudno było czytelniej postawić problem łatwości, mogącej nas zwodzić bądź otwierać wrota ku jakimś szczytom, których gołym okiem nie widać.
Problem doskonałości dotyczy w jakimś stopniu zespołu Teatru Współczesnego. Sceny, której siła oparta jest wbrew "współczesnej" nazwie na tradycji znakomitego aktorstwa, które reprezentują tu zarówno seniorzy, jak i średnie pokolenie z Krzysztofem Wakulińskim, a także teatralna młodzież mająca szansę debiutów tak niezwykłych, jakim było w tym roku pojawienie się Agnieszki Suchory w roli Wioli w reżyserowanym przez Macieja Englerta szekspirowskim "Wieczorze Trzech Króli".
Nie starczyło w tym sezonie czasu i miejsca, by zająć się tym bardzo pięknym przedstawieniem, które wraz z obecną premierą dowodzi, że gdyby chcieć szukać dla sceny z Mokotowskiej nazwy, to przymiotnik "współczesny" byłby mu bliski o tyle, o ile nowoczesny jest styl gry tego zespołu. Z racji profilu bardziej godziłoby się nazwać go - "klasycznym". Nie ma już takiego teatru w Warszawie, lecz zespół Macieja Englerta z arystokratyczną łatwością wywiązuje się z roli popularyzatora i znakomitego interpretatora klasyki światowej.
Klasyki, której sukces gwarantuje wierność stylu, czytelność obrazu, uznanie dla tekstu i nowoczesna aktorska interpretacja. Choćby taka, jaką z wyższością, z lekkością, nawet z pewnym znudzeniem jakby stworzył w roli Don Juana Krzysztof Wakuliński. Aktor, co do którego nie wątpię, że zagra jeszcze bardzo wielkie role. Lecz stanie się to chyba wtedy dopiero, gdy go jakiś reżyser obsadzi zdecydowanie wbrew jego emploi. W roli człowieka głuchego, paskudnego, ślepego, może chromego. W roli, nad którą będzie musiał Wakuliński ciężko popracować. Kto wie: czyżby to miał być szekspirowski Ryszard III?