Artykuły

Strzeż się goryla

"Myślę, że i nam zaganianym i zmęczonym przyda się takie spo­tkanie z piosenką francuską, choćby po prostu dla nabrania oddechu i dystansu wobec co­dzienności" - twierdzi w programie reżyser i scenarzysta przedstawienia (Scena Nowa), opartego na piosenkach znad Sekwany i noszącego tytuł "Paris, Paris". Przed 10 laty Andrzej Lajborek (bo o nim tu mowa) zafundował publiczności, także na Scenie Nowej, ballady rosyjs­kie, a potem amerykańskie, któ­re miały nade wszystko politycz­ny rezonans. Wieczór francuski, jest już zupełnie inny. Polityki mamy wszak dość na co dzień, a - jak powiadają Francuzi - "se­rce ma swoje racje". Toteż pio­senki, które zmontowano w zwartą całość, mówią nade wszystko o miłości, tej zupełnie codziennej i tej zgoła nie z tej ziemi. W efekcie spektakl grany w maleńkiej salce (II piętro), na zapleczu Teatru Nowego, można uznać za w pełni udany. Piosenki są świetne, a wykonawstwo przednie. Publiczność nie chce aktorów puścić do domu, bo pragnęłaby ten sympatyczny wieczór przedłużać jak tylko się da. Przyznaję, iż rzadko opuszcza się teatr w tak dobrym nastroju, nucąc pod nosem szlagierowe refreny.

Czy jakakolwiek piosenka może o miłości mówić trafniej niż francuska, która się chyba w tym wyspecjalizowała? Czy w ogóle można sobie wyobrazić Francję bez piosenki, albo Paryż bez knajpek, lokali rozrywko­wych czy kabaretów? Właśnie w takiej małej knajpce, która zwie się "La Boheme" (czyli "Cyga­neria"), gdzieś na Montmartrze, toczy się ów spektakl - właś­ciwie bez fabuły. To tutaj scho­dzą się bywalcy i przypadkowi goście, aby przy akompaniamen­cie pianina lub akordeonu i gita­ry wpaść w odpowiedni nastrój do zwierzeń, do wspomnień, czy do wspólnej zabawy.

Obcujemy więc z piosenkami m. in. Aznavoura, Bressensa, Brela, Preverta. Niektóre z nich przypominają dzisiejszym 40-czy 50-latkom ich młodość w latach 50 i 60. Nic nie straciły ze swego uroku, dowcipu, dosadności czy pikanterii. Nadal też zachowały refleksyjne dno. Dla młodych widzów są te piosenki chyba zupełnym zaskoczeniem. Oto jak można malować miłość, nie ckliwie i banalnie, nie łzawo, bez tragizowania i patosu. Do­bór piosenek i sposób ich wyko­nania, pozwala spojrzeć na mi­łość z dystansem, z przymruże­niem oka, z ciepłym humorem, z kpiną nawet.

"Paris, Paris" to tylko kabaret piosenki, ale przecie schody ma, jak przystało na rewię. Wpraw­dzie tylko boczne i wąskie, ale i tak - dzięki nim - ma swoje kilkakrotne entrees diva tego programu. Wszystkie piosenki wykonywane są z wyczuciem ich stylu i z wokalną swobodą, z ujmującą prostotą, a jednocześ­nie z inwencją, z poczuciem hu­moru, ale bez zgrywy czy sztucz­nej wesołości. Każdy z czworga wykonawców ma swój popiso­wy numer. Dorota Lulka jeszcze na okrasę trochę stepuje. "Sta­łem się maleńki" zwierza się An­drzej Lajborek, jako mocny męż­czyzna rozmiękczony przez uko­chaną. "Strzeż się goryla" stra­szy swą żądzą Zbigniew Grochal, obiecując że żadnej nie przepu­ści, nawet staruszkę rzuci na ruszt. W dodatku porywa kobie­ty z widowni. Z kolei Paweł Bin­kowski szczególnie upodobał sobie miłość jako "czułą wojnę". Natomiast Dorota Lulka wręcz prowokuje mężczyzn zgoła ma­sochistyczną ekstazą miłosną: "Skrzywdź mnie Johny... tłucz mnie" (chyba nie chodzi o Johny Tycnera?) A wszyscy przekonu­ją nas w końcu skutecznie o tym, że można nie wiedzieć "jak się zgarnia szmal" ale "miłości nie zastąpi nic". Bo czymże jest ży­cie? Jedną chwilką między bi­ciem dzwonów zwiastujących chrzciny, ślub i pogrzeb. Przeko­nuje nas o tym Dorota Lulka, najpierw jako niemowlę przez siebie samą niesione, potem ja­ko panna młoda i wreszcie wdo­wa oraz parafialny chórek pa­nów - dzwonów, który odmie­rza czas ludzkiego żywota.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji