Artykuły

Deszcz zupełnie nieromantyczny

Publikujemy drugą już z kolei recenzję biorącą udział w naszym nieustającym konkursie. Jej autorka jest pracownicą dziekanatu Wydziału Nauk Społecznych UAM.

Uczestnictwo w spektaklu (muzycznym?) "Paris, Paris..." zaprezentowanym przez Teatr Nowy w Poznaniu okazało się być kresem moich marzeń o tętniącym życiem Montmartrze i o rozedrganej atmosferze paryskiej kawiarni z jej cyganerią. Czworo artystów teatru zaprosiło widzów do Sceny Nowej na kameralne spotkanie w paryskiej "La Boheme". Niestety, zaraz na początku okazało się, że jest to niezbyt "dyplomatyczne" party, rozpoczęło się bowiem z piętnastominutowym opóźnieniem. Przełknęłam ten nietakt gospodarzy (cóż artyści...), choć moja cier­pliwość (oczekiwanie na występ w dusznym, ciasnym, zatłoczonym foyer) została wystawiona na ciężką próbę.

Mała sala, do której udało mi się wspiąć po stromych schodach, powitała mnie rzędami krzeseł i pokrytych pluszem podestów oraz przyćmionym światłem. Za­siedliśmy na widowni, aktorzy natomiast zajęli "z góry upatrzone pozycje" w za­improwizowanej kawiarence. Niestety, w tej scenografii nic, prócz złoconej nazwy "La Boheme", nie przypominało Paryża. Trzy stoliki, kieliszek z winem, stare pianino z pianistą na stołku (nie mylić z "pijanistą", ale można muzyka potrak­tować jak rekwizyt, taki był nijaki, tak zmęczony życiem), światło sączące się przez matowe szybki latarenek, imitacja nagich konarów drzew (kasztanów na Placu Pigalle?), wszystko to drażniło swoim schematyzmem. Ów widok uzmysłowił mi, że w naszej poznańskiej "Literackiej" trudno spotkać literata, w "Tureckiej" posłuchać można w najlepszym wypadku Szczepanika, a w "Artystycznej" "wsuwają" flaczki handlarze z Rynku Jeżyckiego; malarz co najwyżej wystawi tu nędzną akwarelką na sprzedaż, by obiad zjeść w barze mlecznym. To bardzo smutne zjawisko, ale czy owa brzydota życia codziennego tłumaczy scenograficzne nadużycia doko­nane przez twórców spektaklu, pretendujących tu do miana "czarodziejów rzeczy­wistości"?

Pomna na tradycję Kabaretu Starszych, a potem Jeszcze Starszych Panów, przymrużywszy oko na scenograficzny niewypał, pomyślałam o aktorach, którzy zaczarują swoim śpiewem owo nieteatralne miejsce, stworzą teatr, co prawda bez dramatu, ale za to poetycki, śpiewny. Jak szybko przywołałam te nadzieje, tak szybko musiałam je zweryfikować. Czwórka aktorów-śpiewaków, siedząc na krzesłach, od czasu do czasu tańcząc, biegając, sapiąc i pocąc się na moich oczach (ach ten kameralny nastrój!), próbowała śpiewać znane i uznane pieśni poetów: Brassensa, Brela, oraz utwory z repertuaru Aznavoura i Piaf. Był więc słynny "Goryl", który, owszem, wzbudził śmiech u widzów, był "Akordeo­nista" w wykonaniu Doroty Lulki, były frontowe pieśni spod Verdun, ale ich in­terpretacja niczym nie przewyższała tej zaproponowanej choćby przez amatorski w swoim rodowodzie Zespół Reprezentacyjny. Udało się też aktorom przełamać, nieświadomie i niezamierzenie, dotąd uznane przez ogół konwencje estetyczne. Ak­torka ubrana w taftową, łososiowego koloru sukienką, wyraźnie nie dopasowała jej do swoich "parametrów" (może byłoby ciekawiej, gdyby tu i ówdzie popękały szwy tej cudacznej garderoby?), towarzyszący jej panowie (dwóch spośród trzech ak­torów już dawno przekroczyło "wiek Chrystusowy") wodzili lubieżnym wzrokiem po widowni, mizdrząc się do młodych panienek. Jedna z nich zaproszona została w końcu do walca i, co należy podkreślić, odtańczyła go z wdziękiem (i aktorem oczywiście) na powierzchni metr na metr, za co tenże artysta wynagrodził ją różą. Należała się!

Warunki głosowe artystów wydawały się dobre, akompaniament był subtelny, sala mała, więc z donośnością nie było kłopotu, a zła akustyka Sceny Nowej nadawała pieśniom aksamitną tonację. Jedyny element, który przemawiał za aktorskim charakterem wykonywanych utworów, okazał się być więc niezależny od śpiewaków i realizatorów spektaklu. Innych wyraźnych elementów interpreta­cyjnych w tym przedstawieniu nie stwierdziłam.

Nigdy nie byłam w Paryżu, ale mam wrażenie, że realizatorzy "Paris, Paris..." nigdy nawet o nim nie marzyli. Chciałam odpocząć, odprężyć się, zakochać raz jeszcze w cygańskim światku paryskiej ulicy, zrozumiałam jedynie tyle, że za piętnaście tysięcy złotych nie da się na Scenie Nowej pokonać granic ponurej rzeczywistości. Wyszłam na ulicę, padał zimny, wczesnowiosenny deszcz, widzowie przemykali pod zadaszeniami witryn sklepowych, bezrefleksyjnie gonili tramwaje. Życie zjadło nas w samym środku teatru. Zawsze mogę posłuchać Piaf ze starej płyty gramofonowej, marzenia o Montmartrze skonfrontuję podczas wycieczki do Paryża, ale przyrzekłam sobie, że artystom z Teatru Nowego nie przekażę swoich wrażeń.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji