Artykuły

Teatr ze słownika

Tomasz Man zrealizował sztukę Jona Fosse`a, jakby ilustrował definicję te­atru absurdu ze "Słownika gatunków li­terackich".

Przez godzinę oglądamy pokój zmontowa­ny z trzech zastawek w kolorze drewna. Po­środku stół. Trzy krzesła, których często nie wystarcza dla wszystkich bohaterów obec­nych na scenie, więc obchodzą siebie nieuf­nie jak uczestnicy dziecięcej zabawy - dla kogo miejsca na krześle zabraknie, ten z niej odpada. Ładny, surowy obraz. Akcja obej­muje również kulisy - tu czasem znikają bo­haterowie.

Tekst mówi o zwykłym norweskim domu na wichrowym, nadmorskim wzgórzu. Ze słów bohaterów dowiadujemy się, że to nie jest przestrzeń zaklęta, lecz dom na skraju wioski, do którego po prostu nie chce się wracać, bo ludzie, którzy go zamieszkują, są neurotyczni i już się nie kochają. Świat Tomasza Mana, którego jesteśmy uczestni­kami, nie ma drugiego dna. Bohaterowie roz­mawiają ze sobą strzępami zdań. Dominuje proste oznajmienie "idę się położyć" na prze­mian z dziecięcymi zastrzeżeniami "chyba tak", "chyba nie" - to jedyna magia słów, jaka wywołuje jakąkolwiek zmianę zacho­wań. Obrażeni na siebie trzaskają drzwiami, ciskają książką o blat stołu, kopią krzesło. Zmęczeni pracą lub chorobą faktycznie idą się położyć, wątpiący i tak na nic nie znaj­dują odpowiedzi. Jakbyśmy oglądali skecz, w którym zacięła się taśma z dialogami.

Dziewczyna (Dominika Figurska), jej chło­pak (Marek Ryter), rodzice (Halina Śmiela-Jacobson i Edwin Petrykat) i siostra (Joanna Pierzak) są niczym bezwolne marionetki mio­tające się pomiędzy oknem a drzwiami, po­między stołem a schodami w mechanicznych, powtarzalnych ruchach i gestach. Czasem przypominają nawet groteskowe figurki oglą­dane podczas szybkiego przewijania taśmy magnetowidowej na podglądzie. Wykonują kilkakrotnie ten sam ruch, powtarzają tę sa­mą kwestię, jakby nie mogli wystartować do płynnej, ciągłej fabuły. A choć groteska jest żywiołem tego zdarzenia, Fosse ma zbyt ma­ło do powiedzenia, byśmy dali się oczarować. Nawet Paweł Orleański (Bjarne), spadający w tę galopadę jak z nieba dawny amant dziew­czyny, też odgrywa "numerek na boku", ni­czego w psychice postaci nie zmieniając.

Anegdota o przypadkowej ciąży i niepew­ności ojcostwa wystarcza na kilkuminutowy numer kabaretowy, na pewno nie na godzin­ny dramat. "Imię" Fosse'a to współczesna farsa o banalnej blondynce, która zaszła w ciążę. To naprawdę nie jest dramat na mia­rę niedawno oglądanej podczas festiwalu Dialog - Wrocław "Uroczystości", także au­torstwa Skandynawów. To zaledwie scenicz­na wprawka.

Winą za własne duchowe rozczarowanie obarczam reżysera. Tomasz Man pokazał sy­tuację absurdalną, w której nie ma zderze­nia komizmu z tragizmem, nie ma konfron­tacji piękna i brzydoty. Nie ma nawet roz­paczy wobec pospolitego błazeństwa. Jest obfitość banału, którego autor nie potrafił związać z doświadczeniem duchowym po­staci.

Człowiek zredukowany do roli pionka w reżyserskiej grze może zaintrygować wi­dza tylko wtedy, gdy dostrzegamy ukryty w niej artystyczny mechanizm odwzorowa­nia jakiegoś większego porządku, gdy gra papierowych postaci jest walką o nas samych. Ja bohaterów Fosse'a spotykam z reguły wśród ludzi, dla których Stachursky i laty­noskie telenowele to intelektualny szczyt. Tomasz Man realizował swój spektakl w ra­mach Studia Młodej Reżyserii, powołanego przez dyrektora artystycznego Teatru Pol­skiego Pawła Miśkiewicza dla ożywienia dyskusji o kształcie współczesnego teatru. "Imię" to zbyt wątły pretekst do poważnej rozmowy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji