Reżyseria to nałóg
KRZYSZTOF KARWAT: Kiedyś Jan Nowicki opowiedział mi parę anegdot związanych z "Magnatem", którego kręciliście w Pszczynie w połowie lat 80. Na półkach sklepowych niepodzielnie królował ocet, wiele towarów kupowało się na kartki, a wasza ekipa pracowała we wspaniałym pałacu. Tu - śląska szarzyzna dnia codziennego, obok - przepych magnackich komnat. Zderzenie tych dwóch rzeczywistości - wspominał Nowicki - było czymś na swój sposób niezwykłym. A jaki pan Śląsk zapamiętał?
FILIP BAJON: Zielony. I to mnie zaskoczyło. Zapamiętałem przypałacowy park, no i te piękne wnętrza, które idealnie się w tym filmie sprawdziły. Pamiętam nasze zjazdy do kopalni "Pstrowski", a także 28-stopniowe mrozy, które nie przeszkadzały nam w robieniu zdjęć plenerowych. "Magnat" był gigantycznym przedsięwzięciem. Musieliśmy nakręcić wszystkie pory roku. To było trudne i żmudne. Jednak na planie panowała bardzo dobra atmosfera...
KK: ... mimo że w tamtych latach pracowało się za marne pieniądze. Zdaje się, że nawet mieliście problemy z wyżywieniem.
FB: Aż tak źle nie było. Naprzeciwko mieliśmy przyzwoitą knajpę "Pod Żubrem". Zawsze można było zjeść jakiegoś kurczaczka. Stołowaliśmy się też w bielskim hotelu "Magura", gdzie jedzenie było bardzo dobre. Ale czasami rzeczywiście nie mieliśmy pieniędzy, więc zamawialiśmy tylko ryż, by starczyło jeszcze na butelkę wina... Było miło i przyjemnie. Wszyscy, którzy przeszli przez ten film cało i zdrowo, tzn. na przykład się nie porozwodzili, wspominają go tak jak ja.
KK: "Magnat" należy do serii pańskich filmów robionych na obszarze pograniczy kulturowych, narodowych, językowych, historycznych. Czy władzy nie przeszkadzało, że była to górnośląska opowieść o arystokratach niemieckich, a nie - na przykład - o polskich bohaterach narodowych?
FB: Nie, choć wiem na sto procent, że byliśmy dokładnie monitorowani przez odpowiednie służby. Ale nie było w tym nic nadzwyczajnego. W tamtych latach prześwietlano każdą ekipę filmową. A bardzo łatwo można nam było zaszkodzić. Na przykład można było wywrzeć nacisk na mojego szkolnego kolegę z Poznania, czyli dyrektora Ziębińskiego, żeby nas do pszczyńskiego pałacu nie wpuścił.
KK: "Magnat" odniósł wielki sukces, więc pan, jako specjalista od filmów "pogranicznych", powinien na Górny Śląsk jeszcze przyjechać, by znaleźć tu dla siebie jakiś nowy, równie ciekawy temat.
FB: No tak, ale to była droga produkcja. W tej chwili nie ma pieniędzy na takie filmy i nawet nie warto ich szukać, bo się ich nie znajdzie.
KK: Myślę o temacie, niekoniecznie o wielkim widowisku kinowym.
FB: Nie, tematyki górnośląskiej już nie poruszałem i takich scenariuszy nie szukałem ani nie pisałem. Dla niemieckiej telewizji ZDF zrobiłem w roku 1990 film "Pensjonat Słoneczko" z Tadeuszem Łomnickim w roli głównej. To była opowieść o domu, w którym mieszka Polak ze Lwowa, którego po latach odwiedza Niemiec, wcześniej w tym domu mieszkający. Ci ludzie znajdują wspólny język, bo obaj zostali wyrzuceni z miejsc, w których byli zakorzenieni.
KK: Nie znam tego tytułu...
FB: Ten film jest mało znany w naszym kraju. Niemcy dali zgodę na jeden pokaz w polskiej telewizji.
KK: Mnie zaś marzyłby się taki film, który przypominałby pańską "Limuzynę Daimler-Benz", ale byłby zrobiony w górnośląskich realiach. Może to jednak temat nie dla pana?
FB: Może... Choć, gdy odrzucić kwestię gwary, pewne podobieństwa między Wielkopolską a Górnym Śląskiem się znajdą. Kazio Kutz wie najwięcej na temat tych różnych niuansów, które powodują, że na przykład Katowice i Sosnowiec to dwa różne miasta.
KK: Kutz, i to bodaj na tych łamach, powiedział, że jest już dzisiaj człowiekiem tylko z "pogranicza filmu". W takim wyznaniu dostrzegam gorycz. Ten człowiek nie potrafi pogodzić się z tym, że polskie kino artystyczne upada, więc pewnie dlatego uciekł do teatru. A pan? Czego pan szuka w teatrze?
FB: Reżyseria jest nałogiem i lepiej jej nie uprawiać, jeśli miałoby być inaczej. Oczywiście, reżyseria w teatrze jest czymś innym niż reżyseria na planie filmowym czy w telewizji. Ale to ciągle jest ten sam zawód, i to ciągle jest praca z aktorem, a ją najbardziej lubię.
KK: Tylko dlatego znalazł się pan w teatrze? Tylko dlatego, że jest pan reżyserem-nałogowcem?
FB: Myślę, że tak. W teatrze jest inna przestrzeń, jest "jeden kadr". I to jest wyzwanie. Nigdy nie mówiłem, że w teatrze nie chcę i nie będę pracować. Ba, ostatnio nawet tu i tam rozmawiałem na temat kolejnych reżyserii. Na razie badam, obmacuję.
KK: I co? Będzie pan częściej pracował w teatrach?
FB: Tego jeszcze nie wiem.
KK: A jaką rolę w tym "obmacywaniu teatru" przypisuje pan "Tangu" Sławomira Mrożka, które przygotowuje pan w Teatrze Śląskim?
FB: Dużą. Mam nadzieję, że będzie to premiera dobra, ciekawa i kontrowersyjna. To jest sztuka, która opiera się na aktorach, a nie na jakichś skomplikowanych zabiegach teatralnych. A ja lubię tzw. spektakle aktorskie.
KK: W "Tangu" liczy się przesłanie. "Tango" jest jak "Wesele" Wyspiańskiego. Kiedyś poprzez sceniczne realizacje tej sztuki próbowaliśmy doczytać się, czym jest PRL, jak w nim żyć. A teraz?
FB: To jest najważniejszy trop. Mam nadzieję, że poprzez katowickie "Tango" widz przeczyta to, co teraz dzieje się w Polsce. Nie mam wątpliwości, że akurat tę sprawę precyzyjnie przemyślałem i wiem, czym jest dzisiaj "Tango", kto kim w nim jest, no i jakie jest jego przesłanie. Czy to będzie czytelne? Podejrzewam, że tak.