Powrót Odysa
Dramat Odysa jako polski dramat polityczny - oto projekt tropu myślowego, którym pragnie pójść autor szczecińskiego przedstawienia.
Polska - to jest wygodny i bardzo miękki przeciwnik. Szczególnie ta serdeczna, pisana przez największe P. Można ją zapędzić w narożnik, ustawić do ciosu i bić ile się da - i, oczywiście, znów serdecznie, z największej troski o nią samą, o jej powodzenie. Piszę to bez ironii, tylko z powątpiewaniem: czy uda się nam przerobić ją w ten sposób? wychować na nowo? przemienić w lepszą?
A w jaką?
Powroty polskich Odysów trwają piętnaście lat, od kieleckiego spektaklu Byrskich, który był powojenną premierą dramatu Wyspiańskiego po bardzo długiej przerwie. Wiemy, że formuła lepszej, mądrzejszej, nie tak "przeklętej" Polski zaprząta od tego czasu - poza chwilą stagnacji u schyłku lat sześćdziesiątych - każdego, komu bliską jest sama sprawa przemiany i rozwoju kraju. Teatr także nie pozostał na uboczu: włączył się do dyskusji, przy czym właśnie Wyspiański stał się jakby najchętniej cytowanym i "interpretowanym" organizatorem narodowej rozmowy sceny z widownią. Czy obyło się przy tym bez wykolejeń? Pomijam samą, wątpliwą przecież, metodę stawiania sprawy w kategoriach "przekleństwa" czy też wszechwładnego a przytłaczającego dziedzictwa. Wiesław Górnicki także użył rekwizytu z Wyspiańskiego, aby nadać zmysłowy kształt swej wizji Polaka, wymagającego rekonstrukcji. Rzecz w tym jednak, że właśnie w teatrze zrodził się także ten rodzaj prezentyzmu, w którym zmysłowy kształt zapanował bez reszty nad myślą, istotnie twórczą i owocną. W rezultacie spór z Geniuszem ("Wyzwolenie" w teatrze gorzowskim) przekształcił się aż w zmaganie z półlitrówką czystej czerwonej kapslowanej, z ulicznym gigantofonem i dwoma łobuziakami, co bez ostrzeżenia walą ostro w pysk. Konstanty Puzyna stworzył swego czasu kilkunastopunktowy kodeks reżyserów nowoczesnych (n.b. nieskuteczny, bo nowocześni wcale się nim nie przejęli i dalej robią swoje, choć przecie dawno potracili patenty na młodość, świeżość, zdolność). Czy więc czas teraz tworzyć kodeks inny, uogólniający twórcze osiągnięcia prezentystów, pozwalający odróżnić ziarno od plewy?
Bo wszak prezentystą jest także Wojciech Jesionka, aczkolwiek ukazuje on, że proceder bynajmniej nie musi być aż tak wulgarny. Chociaż...? Odys Jesionki wraca skądś w napoleońskim szynelu. Polskę przedstawia klasycystyczny dworek. Padają na scenę, na polski wieczny kołowrotek, polskie sztandary - postawy sukna. Szlachcice sarmaccy pejczami ćwiczą dziewki dworskie. A to wszystko pod nadzorem policji... Są to odsyłacze bardzo niejednakowej wartości. Szynel napoleoński i dworek mogłyby transponować to, co Jesionka nazywa "polskim dramatem politycznym", w sferę ideologii romantycznej, w sferę może nawet mitologii narodowej, która jest składnikiem dziedzictwa i realną treścią naszej kultury, domagającą się - bo ja wiem? - rewizji, polemiki, racjonalnego ograniczenia. Ale dalej? Dalej - coraz gorzej. W naturze prezentystów leży bowiem nieprzeparta skłonność do metaforyzowania, uogólniania i adresowania każdej, najmniejszej i nieistotnej nawet kwestii dramatu klasyka. W rezultacie koncepcja pierwotna rozmywa się w kolosalnym bałaganie, widz zaś odnosi wrażenie, że reżyser - kompetentny jako aranżer spektaklu - jednak nie panuje nad resztą, to znaczy nad historią, nad polityką, że, słowem, nie zna tematu - powiedzmy: władza i jej natura - o którym koniecznie chce rozprawiać. A taki moment w dramacie, kiedy Telemak chce iść po skarby - bez naznaczonego przekleństwem Odysa: jedna chwilka, w której Wyspiański znowu jest lepszy od swoich rzeczników. Tak więc - wyjeżdżałem ze Szczecina z mieszanymi uczuciami. Spektakl w sumie zwarty, prężny; Wacław Ulewicz (Odys) jest bardzo dobrym aktorem; Wiesław Zwoliński (Antinoos) wyraźnie się rozwija; scenografia godna uznania. A razem - przecież nie to. Parę błysków, dużo bałaganu.