Artykuły

Potworność do śmiechu

ZACZNIJMY od tego, że w ostat­nich latach daje się obserwować w repertuarze Teatru Polskiego pew­na dosyć wyraźna dążność wprowadza­nia na sceny polskie tekstów dramaty­cznych, uprzednio im nie znanych. Na przestrzeni ostatnich pięciu lat naliczy­łem 12 prapremier. To niemało, choć chciałoby się więcej. Nie wszystkie one są jednakowej wagi. Obok "Thermidor" Przybyszewskiej, "Medea z Mbongo" Kyrklunda czy obecnie "Błękitny potwór" Gozziego. Można zgodzić się także z tym, że część tych insceniza­cji podyktowana została potrzebami okazjonalnymi ale przecież nie to jest najważniejsze, lecz płynące stąd dla polskiego teatru skutki. Sądzę, że mo­żna to uznać za znaczne osiągnięcie te­atru.

"Błękitny potwór" Gozziego jest sztuką bardzo daleką od doskonałości. Gozzi nie wykazał się w niej ani nad­miarem dramatopisarskich umiejętności, ani zbyt wyrafinowanym smakiem. Stłoczenie w jednym utworze tylu po­staci, realistycznych obok baśniowych i komicznych obok tragicznych oraz uwi­kłanie ich w dość sensacyjne sytuacje, budzi uczucie pewnego niesmaku. Mamy tu więc płciowo niezrównoważoną, po­chodzącą z nizin żonę króla Nankinu, oszukującą zinfantylniałego męża, ma­my sentymentalnego i płaksiwego, stra­szącego odrażającym wyglądem potwo­ra obok dwu nękających miasto stra­szydeł, niesytych krwi dziewiczej, wre­szcie parę kochanków wzorowanych na Tristanie i Izoldzie. To już wystarcza­jąco wiele, ale to dopiero połowa, bo mamy tu jeszcze cały zestaw postaci typowych dla commedii dell`arte. Połą­czenie tych dwu grup postaci daje efekty dość podobne do tych, jakie mo­głyby wyniknąć z zespolenia łzawego melodramatu z pieprznym kabaretem; jest ono jednak o tyle cenne, że dzięki niemu staje się w pełni zrozumiałe dla­czego ten typ komedii cieszył się w Italii niegasnącą popularnością przez z górą 200 lat. Ta grupa postaci bowiem jest autentycznie komiczna, a rozpisane między nie teksty, naszpikowane aktu­alnymi aluzjami. Ta aluzyjność musia­ła zaś być jeszcze dosadniejsza daw­niej, gdy teksty były i improwizowa­ne.

W tej sytuacji reżyser obrał jedynie słuszną drogę takiego ustawienia akto­rów, by grali "obok roli", by każdą przesadnie pompatyczną lub sentymen­talną mieliznę pointowali jaskrawo ak­centowanym dystansem, a zbyt serio zarysowane sytuacje, rozładowywali wyraźnym zaznaczeniem gry.

Nie zdołał jednak reżyser ustrzec się błędów płynących głownie z nie­konsekwentnego stosowania przyjętej zasady. Owa niekonsekwencja dotknęła szczególnie tytułowego potwora Zelou. Był on stanowczo zbyt serio, zbyt dramatycznie przeżywał swoją powikłaną sytuację, zbyt poważnie traktował swo­je moralizowanie. Większość winy za to spada na reżysera, choć Janusz Peszek też mógł złu zaradzić, nawet wbrew woli reżysera. Potrzebny wydaje się, był tu komizm, zbudowany ze zderzenia dramatycznych przeżyć z iro­nicznym komentarzem aktorskim, właś­nie w przypadku tej postaci. Tym łat­wiej o to wyobrażenie, że w kilku in­nych przypadkach dało to szczerze hu­morystyczne efekty. Szkoda tylko, że nawet tam, gdzie zostało to wyraźnie zamierzone, zdarzały się "wypadnięcia" z konwencji. Tak było np. w przy­padku Krzesisławy Dubielówny, której pełny efekt udało się uzyskać tylko w scenie pojedynku z Żelaznym Ryce­rzem.

Druga poważna pretensja odnosi się do inscenizacji. Wydaje się, że Giovanni Pampiglione, zniewolony być mo­że szczególniejszą atencją do kultury swojej ojczyzny, potraktował tekst z przesadnym pietyzmem. Dzięki temu, przyznajemy, zachował rzeczywistą in­tencję Gozziego, który w walce z oś­wieceniowymi prądami umyślnie zmie­szał ze sobą wątki dramatyczne i mo­ralizatorstwo z motywami komicznymi ludowej commedia dell`arte, dążąc jed­nocześnie do jej odrodzenia. Niestety, współczesna inscenizacja domagała się ołówkowej interwencji, szczególnie w partiach moralizatorskich. Oszczędzenie ich spowodowało, że widowisko często traciło tempo, nadmiernie rozciągnęło się w czasie, a ze sceny chwilami wiało wręcz nudą.

Pośród aktorów wyróżniłbym obu mi­nistrów króla Farfura, granych przez Andrzeja Mrozka i Józefa Skwarka oraz Ewę Kamas, jako Smeraldinę. W sumie przedstawienie jest zdrową, choć nie zawsze najwyższej próby zabawą.

Mnie osobiście najwięcej zabawił, do­starczając nieco złośliwej satysfakcji, pewien pozasceniczny incydent, pole­gający na tym, że gęsto padających ze sceny sprośności wysłuchały dwie sie­dzące za mną w pełnym umundurowa­niu zakonnice.

O tempora, o mores!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji