Artykuły

O ojcu, który wnuków nie ma

Często myślę sobie, iż pechem Moniuszki był fakt, że był Polakiem. Pisał doskonałą muzykę, a jest - poza, granicami naszego kraju - prawie wcale nieznany. Prawda: jest to muzyka adresowana do odbiorcy dość precyzyjnie zlokalizowanego w sensie geograficznym, może nie dla całego świata jej wyraźna polskość będzie tak łatwo

przyswajalna, jak dla nas. Niemniej, gdyby nasz kompozytor był bodaj Czechem, nie mówiąc już że Niemcem, Anglikiem czy Francuzem - miałby taką publicity na jaką de facto zasługuje, a co za tym idzie, byłby ceniony stosownie do autentycznych zasług, a nie, jak dzieje się to teraz, ceniony na niewielkim stosunkowo obszarze

Europy, żeby nie rzec: samej Polski. "

Widziałem ostatnio w Warszawie "NOWEGO DON KISZOTA", o czym już zresztą pisałem, a teraz, w Poznaniu, byłem na premierze "Hrabiny". Blisko 20 lat dzieli te utwory. Bardzo dużo jak na świadomość artystyczną twórcy i jego środki wyrazowe. A przecież już i w "Don Kiszocie" wyraźne jest majsterstwo warsztatu, swoboda operowania grupami wokalnymi, dowcip muzyczny od niechcenia rozlokowywany w najprzeróżniejszych zestawach chóralnych: właśnie kameralistyka wokalna, tak teraz modna w gatunku, zwanym MUSICALEM. Chyba zresztą jeszcze dziś do tego zagadnienia wrócę, bo z definiowaniem owego "musicalu" nieporozumień jest sporo. Ale na razie o Moniuszce. I o poznańskiej "Hrabinie". Żeby wszystkim formalnościom stało się zadość: kierownik muzyczny - Robert Satanowski, reżyser - Danuta Baduszkowa, scenograf - Stanisław Bąkowski, choreograf - Conrad Drzewiecki.

Ogromnie niełatwe zadanie. Zupełna rozbieżność wartości - z dzisiejszego punktu widzenia - pomiędzy naiwnym, nieważnym librettem, które i wtedy było tylko pretekstem (też zbyt błahym) do napisania paru tekstów patriotycznych i konfrontacji naleciałości francuskich z arcypolskim duchem narodowym - a muzyką, która dziś została utworem godnym grania i słuchania. Libretto pęta kompozytora najgorszym konwenansem operowym: kolejnymi "numerkami", prawie nie wiążącymi się ze sobą. Co ma w tej sytuacji robić biedny reżyser? Chyba to, co Baduszkowa: możliwie urozmaicać sposoby wejść i wyjść kolejnych, postaci, starać się zdynamizować akcję, nadać jej tempo i zwartość. Jeśli nie można przerabiać całego libretta - a byłby to zabieg, z kultowego punktu widzenia prawie świętokradczy - trzeba było zachować dobrą minę do bardzo złej treści i wybrnąć z tego jak najlepiej. Dawno nie widziałem zresztą tak dobrze - z tęgo punktu widzenia - pomyślanej "Hrabiny". Inaczej mówiąc, dawno nie widziałem "Hrabiny", która nie byłaby nieporozumieniem scenicznym. Ta nie była. Więcej: był to spektakl, na którym dzięki sprawności reżyserskiej, pomysłowości w prowadzeniu ruchu scenicznego, dobrym tańcom i - na ogół - bardzo dobremu wykonawstwu, siedziało się do końca z tą leniwą przyjemnością, jaką daje słuchanie i oglądanie dzielnie wymagających żadnego wysiłku percepcyjnego, ale jednocześnie nie drażniących złą robotą, a często zachwycających świetnymi perełkami pomysłów muzycznych.

Prowadził spektakl, jak napisano, Robert Satanowski. Kulturalnie, dobrze, spokojnie, uwypuklając momenty, na które często nie zwraca się w tej partyturze uwagi. I doskonale akompaniując śpiewakom. Scenografia jasna, przejrzysta, bez udziwnień. I ładne układy Drzewieckiego, trochę w pozach Vigano. Zresztą, jeśli o tego ostatniego chodzi to pozostał on, jak dotąd, nie najgorszym wzorem do naśladowania. Do historii przeszedł bowiem nie jako twórca znanych baletów, ale jako człowiek pracujący z dużymi grupami tancerzy, a nie, jak przeważnie bywało u innych, z solistami, oraz - co najważniejsze - reżyser, opracowujący spektakle baletowe z bardzo silnym akcentem na dramatyczność wyrazu pantomimicznego. Musiał zresztą być niezły, jeśli nie kto inny, ale sam Beethoven napisał specjalnie dla Salwatore Vigano balet "Les Créastures de Promethée", co zostało zaprezentowane publiczności w roku 1801.

Zespół baletowy nie wykazał viganowskiej dbałości o wyraz pantomimiczny, czego nie mam mu za złe, bo nie bardzo z czego ma w tej operze wyraz twarzy baletu wynikać. Natomiast pozy były z tej właśnie maniery, co łącznie z kostiumami dawało efekt dla oka przyjemny.

Krystyna Pakulska zaśpiewała jedną tylko arię włoską Ewy, w drugim akcie. Wystarczyło, by zebrać oklaski równe prawie sumie wszystkich innych. Technika, lekkość, łatwość, skala, że nie wspomnę o głosu jakości. Oj, dobra śpiewaczka. No i Andrzej Kizewetter, bas, ale autentyk, proffondo, materiał głosowy, którym, można obdarzyć paru śpiewaków i jeszcze coś by zostało. Bardzo dobry aktorsko Podczaszyc grany i śpiewany przez Romana Wasilewskiego. Wanda Jakubowska śpiewająca partię tytułową, Ewa Bernat -: Bronia i Marian Kouba o szczególnie pięknym głosie - to była trójka na dobrym, poznańskim poziomie; a poziom poznański - w sensie operowym choćby - to poziom na pewno bardzo dobry. Władysław Wdowicki to śpiewak i aktor kulturalny, jednak maniera stałej zniewieściałości jest dla mnie dość drażniąca.

W sumie spektakl barwny, dobrze śpiewany i nie nudny, co - jak na "Hrabinę" - jest już wielkim komplementem.

A oba moniuszkowskie przedstawienia dane teraz w Warszawie i Poznaniu każą twierdzić, że Moniuszko był też ojcem polskiego musicalu, a nie tylko polskiej Opery Narodowej w jej najbardziej modelowym wymiarze. Różnica między dawnymi a nowymi laty w tym tylko, że Moniuszko pisał, a nam współcześni Polacy - nie chcą. Może zaczną, bo to dobra droga do bardzo masowego odbiorcy. Choć - może to właśnie peszy nie-których? Może to niepopularnie być popularnym wśród zwykłych odbiorców? Nowy dramat muzyczny już mamy. To, co prawda, JUTRO. Ale może by i na dzisiaj coś?

Świetnie rozumiem, że libretta Wolskiego miały budzić ducha narodowego, i że, stosując się do nich, pisał Moniuszko odpowiednią muzykę. Umiał robić nastrój potęgujący siłę wątku treściowego. Ale wszędzie tam, gdzie tragedia nie jest wymagana, daje dowody tak dużego poczucia humoru muzycznego popartego tak doskonałym warsztatem kompozytorskim, że słuchać przyjemnie. Sekstet na tle chóru zamykającego I akt "Hrabiny", szereg duetów i tercetów z "Don Kiszota", to dowody nie tylko zupełnej łatwości poruszania się po obszarach polifonii, ale również świetnego wyczucia stereofonii, sceny i widza. A wreszcie choćby i sceny zbiorowe o treści tragicznej czy patetycznej... Któż to powiedział, że MUSICAL ma być śmieszny? I w ogóle - co to jest: MUSICAL? Termin, który zrobił światową karierę, ale nie jest jeszcze zdefiniowany. Chyba jest to rzeczownik odprzymiotnikowy (słabo znam gramatykę, ale zdaje się, że jest coś takiego). Pełna nazwa nowego gatunku, wywodzącego się z Ameryki brzmi: MUSICAL COMEDY, czyli zwyczajna Komedia Muzyczna. Z czasem okazało się, że jest tu o słowo COMEDY za dużo, bo nie zawsze było to tak bardzo śmieszne, i tak już zostało. MUSICAL. Przedstawienie ze śpiewem, tekstem mówionym i tańcem. Dokładnie -stara operetka we współczesnej konwencji. I najprawdopodobniej za lat ileś tam pozostaną w pamięci i świetne melodie "My Fair Lady", i "West Side Story", "Show Boat" czy "Annie Get Your Gun", a nie libretta tychże, tak, jak pamiętamy większość walców z operetek Lehara czy Straussa nie pamiętając o co w tych operetkach chodzi, tak wreszcie, jak śpiewamy melodyjki Moniuszki jak własne, nie zastanawiając się już nad tym, skąd je znamy, nie mówiąc nawet o świadomym kojarzeniu ich z takim "Don Kiszotem" czy "Hrabiną|". Ze wszystkich elementów spektakli muzycznych - muzyka jest elementem najtrwalszym. Dobra piosenka JEST dobrą piosenką, czy napisano ją w roku 1900 czy wczoraj.

Nie przewidział tego Wagner. Tworzył programy polityczne, nadając im nośność przy pomocy pisanej dla nich muzyki. Muzyka raczej została, programy raczej nie. Oj, życie, życie...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji