Strindberg z Witkacym
Strindberg z Witkacym w jednym stoją spektaklu - na kameralnej scenie Teatru Polskiego. I ma to zapewne jakieś uzasadnienie. Muszę wyznać, że przekonał mnie Janusz Degler, który za Grzegorzem Sinko wywodzi w teatralnym programie: "Nietrudno dostrzec, że bohaterowie Witkacego są właściwie tymi samymi ludźmi, których pokazuje Strindberg - tyle tylko, że u Witkacego działają oni już w zupełnie innych warunkach. (...) To, co u Strindberga było jeszcze tragedią, u Witkacego jest już groteską". O ile więc rozumiem "Nowe wyzwolenie" spełniać miało rolę ironicznego komentarza do "Pelikana".
Teoretycznie przekonał mnie więc p. Degler; nie przekonał mnie natomiast praktycznie reżyser widowiska Bogdan Augustyniak. To prawda: debiuty, prace warsztatowe absolwentów PWST niezmiernie rzadko stają się wydarzeniami artystycznymi; dość przekonywające są tu choćby doświadczenia wrocławskich lat ostatnich. I nie o to przecież chodzi, nie na ewenementy się czeka. Są jednak sprawy, które można i trzeba egzekwować. Jeśli - mający przecież jakieś prawo wyboru swej pracy dyplomowej - reżyser decyduje się pożenić Strindberga z Witkacym, powinien mariaż ten obronić także wyborem określonej konwencji stylistycznej. Słowne zapewnienia sformułowane w programie wystarczyć nie mogą. Można więc było na przykład Strindberga odczytać przez doświadczenia Witkacego, a "Nowe Wyzwolenie" potraktować z tą samą zasadniczą powagą, z jaką swego "Pelikana" traktował Strindberg. Nie wiem oczywiście czy sugestie te sprawdziłyby się scenicznie. W każdym jednak razie byłyby jakąś propozycją teatralną.
W ogóle wydaje mi się, że niedźwiedzią przysługę wyrządzają autorowi "Wariata i zakonnicy" ci wszyscy realizatorzy, którzy jakby nie dowierzając twórcy (a także widzowi) wpisują jego utwory w konwencję bulwarowej farsy z nieodłączną rudą peruką, groteskowym kostiumem i innymi tego typu akcesoriami. Jakby nie dość zabawna była sama sytuacja, w którą wpisuje Witkacy losy swych bohaterów, jakby niedostatecznym źródłem komizmu był ich język. W moim najgłębszym przekonaniu sztuki Witkacego na scenie traktować trzeba bardzo serio, choć naturalnie z koniecznym dystansem; dosłownie, choć z marginesem umowności. Wówczas dopiero przemawiają swym prawdziwym, pełnym głosem. Wszelkie próby ich "ufarsowienia" muszą skończyć się porażką.
TAK WIĘC ostatnia premiera wrocławska składa się jakby z "dwu nierównych połówek. Strindberg, głównie dzięki scenografii -Wojciecha Krakowskiego emanuje nastrojem dziwności, a nawet niesamowitości. Te same ściany "odszmacone" w Witkacym są już odrobinę nijakie. Miały chyba być nijakie ze względu na swój mieszczański koloryt; są po prostu nijakie. Na tle dekoracji Krakowskiego aktorzy (głównie Iga Mayr - Matka, Andrzej Erchard - Syn, a chwilami także Anna Koławska - Córka) propozycjami potraktowanymi przesadnie na serio stworzyli konieczny, współczesny dystans do trochę już niedzisiejszego w fakturze, choć sartrowskiego w filozoficznej formule ("piekło to inni") tekstu. Finał zabiła natomiast pirotechnika.
"Nowe wyzwolenie" w zaprezentowanej wersji było już tylko śmieszniutkim skeczem. Niewątpliwie bardzo zabawnym dzięki wysiłkom Zygmunta Bielawskiego (Florestan Wężymord), Zdzisława Karczewskiego (Król Ryszard III), Igi Mayr (Tatiana), a także Sabiny Wiśniewskiej (Joanna Wężymordowa) i Haliny Buyno (Gospodyni). Znając jednak ten zespół można domniemywać jak zabawne byłoby to widowisko, gdyby reżyser inaczej spojrzał na Witkacego. Anna Koławska (Zabawnisia) bardziej podobała mi się w Strindbergu zapewne dlatego, że znalazła tam większe możliwości tekstowe. Natomiast Bolesław Abart był zdecydowanie lepszy w "Nowym wyzwoleniu" właśnie ze względu na mniejsze pole do aktorskich popisów. Zespół "Nowego wyzwolenia" uzupełniali Andrzej Erchard i Jerzy Woźniak,