Artykuły

Próba zbawiania świata

Dostojewski narzuca teatrowi zasady gry. Albo uda się nasycić emocjami je­go świat, który przypomina wycinankę z czarnego papieru, albo ze sceny zo­staje wygłoszony z podziałem na role esej z elementami teologicznego wy­kładu. A tego widz nie przeżyje.

Opowiadanie "Sen śmiesznego czło­wieka", które jest kanwą "Bilardu peters­burskiego", sprzyja teatralnej katastro­fie. Jest przecież tylko szkicem. Jeszcze mgliste są w nim motywy, sytuacje, mo­dele postaci, które dopełnione, stworzą powieściowy kosmos Dostojewskiego. Pojawia się w nim niewinne, skrzywdzo­ne dziecko i święta ladacznica, samobój­ca i zmartwychwstanie, wiara, nadzieja i miłość. Można było ciąć, redukować, gmatwać do woli. Jednak debiutującej na "normalnej" scenie Agnieszce Lipiec-Wróblewskiej nawet nie przyszło do gło­wy, żeby Dostojewskiego przykrajać do własnej strategii. Jej "Bilard petersbur­ski" jest gęstszy niż mgła w tym mieście, a mimo to zaskakująco precyzyjny. Rzad­ko zdarza się u nas w teatrze tak harmo­nijne zestrojenie myśli, emocji teatralne­go mechanizmu.

"Bilard..." to właściwie spowiedź, i jak to w spowiedzi, cała opowieść pod­porządkowana jest grzechowi. "Nie ma większej krzywdy niż krzywda dziecka" - pisał Adolf Rudnicki, rekonstruując myśli Dostojewskiego. A bohater "Snu..." właśnie odepchnął zrozpaczone dziecko. Zbyt pochłonięty był myślą o sa­mobójstwie, zbyt mocno wierzył, że wraz z jego śmiercią zniknie cały świat.

Rzeczywiście, wszystko dookoła nie­go majaczy tylko na granicy ciemności, jakby za chwilę miało w ogóle przestać istnieć. Kiedy jednak bohater Dostojew­skiego strzeli sobie w łeb, z rozpaczą stwierdzi, że nadal tli się w nim życie, że zachował pamięć, że musi wieść żywot upiora, którego przy ziemi trzyma po­czucie winy. I miłość prostytutki Lizy - kolejnego wcielenia Marii Magdaleny.

Wraz z samobójstwem bohatera - to nic, że wyśnionym - "Bilard petersbur­ski" zmienia się w niezwykły, metafizycz­ny rebus. Nie wiadomo gdzie kończy się jawa, a zaczyna się sen, wikła się czas, rzeczywistość miesza się ze wspomnie­niem Na scenie pojawia się sobowtór bohatera wiodący równoległy żywot w równoległym świecie. Tam jego histo­ria nabiera jednak innego wymiaru. Przetłumaczona zostaje na język Ewan­gelii. Bohater nie mówi już o skrzywdzo­nym dziecku, ale o raju, upadku człowie­ka i rozpaczliwej próbie zbawienia świata na własną rękę.

Ten sam temat podjął niedawno Kry­stian Lupa wystawiając "Lunatyków'' Hermana Brocha. Tam główny bohater szukał kogoś, kto powtórzy ofiarę Chry­stusa i zbawi świat. Bohater Dostojew­skiego sam chce wziąć na siebie krzyż. W jego wersji Księgi Genesis nie ma jednak drzewa poznania. Jest za to gra, którą na scenie symbolizuje wielki, bi­lardowy stół. To za sprawą hazardu człowiek poznał zazdrość, zawiść, zo­stał wtajemniczony w cały katalog grze­chów. Teraz jednak, ludzie nie chcą się wyrzec swojej winy, nie potrzebują Zba­wiciela. Może więc tylko próbować zba­wić samego siebie, wrócić i odnaleźć skrzywdzone dziecko.

Nie ma w "Bilardzie..." bezpośred­nich odniesień do biografii Dostojew­skiego, chociaż to jasne, że między inny­mi w bohaterze "Snu śmiesznego czło­wieka" usiłował nadać wyższy sens swo­jej zgubnej pasji gry. Taka interpretacja dała by groteskowy efekt. Lipiec-Wróblewska woli ton mrocznej przypowieści. Można by ją nawet oskarżyć o manierę a la Krystian Lupa. Manieryzm jednak nie może być zarzutem, kiedy jest nim na­znaczona nasza epoka. Zresztą nie ma nic złego w czerpaniu z doświadczeń teatru Lupy w jakby alchemicznej prze­mianie idei w czyste emocje.

Tę lekcję twórcy przedstawienia w Studio odrobili celująco. Przede wszystkim zaś Krzysztof Majchrzak, któ­remu udaje się przez ponad godzinę utrzymywać sceniczne napięcie w naj­wyższym punkcie. Najbardziej niezwykłe jest to, że jego bohater, mimo że składa się niemal z samych niedopowiedzeń, pozbawiony imienia i biografii, jest jasny i zrozumiały za sprawą swoich górnych, ale bardzo przy tym ludzkich uczuć prze­nikających nawet ciemności na scenie. Ta rola pulsuje, jest jakby zmaganiem o jesz­cze jeden oddech, o szansę na życie.

Przedstawienie w Studio wymaga od widzów kontemplacyjnego niemal sku­pienia (któremu sprzyja zresztą świetna muzyka Pawła Mykietyna). Mam jednak nadzieję, że nie wszystkich zniechęci to do partii "Bilardu petersburskiego" - ko­lejnego udanego reżyserskiego debiutu w polskim teatrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji